Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 321.jpeg

Ta strona została przepisana.

firowe jej oczy, blaskiem i głębią zdradzające temperament żywy i namiętny, były teraz bardzo strwożone i zmącone. Delikatne ramiona wzdłuż zgrabnej kibici opuściła i stała chwilę pośród pracowni, wahająca się, nieśmiała, aż na usta jej wybiegł figlarny uśmiech. Na palcach, cichutko, zbliżyła się do sztalug i, odchylając zawieszone na nich płótno, odsłoniła własny swój portret. Posiadać swój portret, ręką męża wykonany, było od dnia zaręczyn z Zygmuntem ciągłem jej marzeniem. Po roku bezczynnego życia w Osowcach Zygmunt malować go zaczął, lecz dotąd nie skończył, robotę około rozpoczętego dzieła z dnia na dzień odkładając. Przed tym niedokończonym, lecz już dość wyraźnym, wizerunkiem swoim, Klotylda złożyła naprzód dyg głęboki, a potem przemawiać do niego zaczęła:
— Dzień dobry pani! Dlaczego pani dziś taka smutna? Czy dlatego, że ktoś malować pani już nie chce? Ktoś jest bardzo niedobry. Wie on dobrze, że pani go kocha, kocha, kocha: a nie chce zapomnieć małego pani uniesienia i nadyma się, milczy, w książkę patrzy, kiedy pani przyszłaś i z całego serca pogodzić się już pragniesz... Biedna pani! Czy pani już nie kochają? O, nie! niech pani tak nie myśli, bo byłoby to zbyt bolesne... ktoś jest tylko trochę kapryśny, trochę znudzony, ale niestały nie jest... I za cóż miałby przestać panią kochać? Przecież nie zmieniłaś się wcale na gorsze... owszem, trochę wyładniałaś jeszcze, a co do serca, tego nie odebrałaś mu dotąd ani cząsteczki... ani kropelki... ani iskierki...
Łzy kręciły się w jej oczach, a w głosie drżał śmiech. W dziecinnem jej figlowaniu czuć było zaczynające rozdzierać się od zwątpienia serce kobiece; z ruchów jej, gestów, mimiki bił niewymowny wdzięk. Przed dwoma laty ten jej wdzięk wesoły i pełny gracyi wprawiał Zygmunta w zachwyt; pod jego-to wpływem, zarówno jak pod wrażeniem pięknej gry na fortepianie i śpiewu Klotyldy, rozpoczął on był małżeństwem uwieńczone staranie się o wypieszczoną i dość posażną jedynaczkę. Ale od tego czasu upłynęły dwa lata. Teraz uśmiechał się wprawdzie, ale raczej ze znudzenia i lekceważenia niżeli z przyjemności.
— Przeszkadzasz mi, Klociu, — przemówił.
Na dźwięk jego głosu frunęła ku niemu i z gracyą przed nim przyklękła.
— Przemówiłeś nakoniec! Widzisz, ja pierwsza, ja, kobieta, przyszłam, abym pogodzić się z tobą. Powinno być przeciwnie, ale mniejsza o to! Kiedy się kocha, nie zważa się na miłość własną. Popatrz na mnie długo, dobrze, serdecznie, jak teraz rzadko patrzysz, i podaj mi rękę...
Nietylko wziął jej rękę, ale dość czule ją pocałował.
— Więc nie jesteśmy już pogniewani? — zawołała z wybuchem radości.
— Ach, nie! tylko... przeszkadzasz mi trochę...
Znowu onieśmielona zaczęła: