Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 325.jpeg

Ta strona została przepisana.

Zygmunt łagodnie uwolnił się z jej objęcia, pocałował ją w czoło, dłonią parę razy po włosach jej powiódł i, biorąc z taboretu kapelusz, wymówił:
— Do widzenia. Ne déraisonnes pas, ma mignonne! Za kilka godzin przecież powrócę!
Wyszedł z pracowni. Przed gankiem turkotały już koła powozu. Klotylda stała pośrodku pracowni z obwisłemi na suknię rękami, z przygryzioną wargą, bez kropli, zda się, krwi w twarzy, i po kilku dopiero minutach za głowę się pochwyciła.
— Do niej pojechał! — zawołała.
Z szybkością strzały przebiegła parę salonów i, wbiegając do pokoju matki męża, wybuchnęła płaczem.
Pani Andrzejowa siedziała na tym samym, co przed kilku godzinami, fotelu, ale nie nad robotą pochylona. Na kolanach jej leżała rozłożona książka, a u kolan, na nizkim stołeczku, siedziało kilkoletnie dziecko, dziewczynka w grubej spódniczce i perkalowej chustce na głowie. Jednem z zajęć, którym wdowa po Andrzeju Korczyńskim oddawała się od lat dwudziestu kilku, było uczenie dzieci wiejskich. W obszernym dworze i wsiach najbliższych pełno było dorosłych już teraz ludzi, którzy w dzieciństwie swojem codziennie przez czas jakiś wchodzili do jej pięknego pokoju i dłużej lub krócej u kolan jej przesiadywali. Zstępować ku nim, mieszać życia swojego z ich życiem, ani mogła, ani chciała. Przechodziło to jej siły, i oddawna już przekonała siebie, że obowiązkiem nie było. Ale te dzieci, czysto, na tę przynajmniej chwilę, ubrane, czasem ładne, często dobre, nie raziły wcale jej smaku i przyzwyczajeń; pracując zaś nad niemi, myślała, że spełnia zakon miłości bliźniego, nadewszystko zaś, że łączy się z Andrzejem w tem, co było jego najukochańszą ideą. Myśl o niewidzialnej łączni, którą przez tę pracę wytwarzała między nim a sobą, sprawiała jej przejmującą, jakąś mistyczną rozkosz. Oddawna nieobecny i niepowrotny mąż nie przestawał być dla niej natchnieniem i celem.
Kiedy drzwi otworzyły się ze stukiem i śliczna kobieta w bladoróżowej sukni, z nadaremnie tłumionym płaczem do pani Andrzejowej przypadła, dziewczynka cichutko wysunęła się z pokoju. Poraź pierwszy Klotylda powierzała matce męża swoje obawy i żale, ratunku i rady od niej wzywając, a w części za los swój ją odpowiedzialną czyniąc.
Tę odpowiedzialność pani Andrzejowa czuła i uznawała sama. Ona-to, na wezwanie Zygmunta, pośpieszyła w strony zamieszkiwane przez rodziców Klotyldy i wahających się nieco skłoniła do powierzenia jej synowi siedmnastoletniego, pięknego, utalentowanego dziecka. Urodzenie, stosunki rodzinne, posag, same nawet muzykalne zdolności, starannie rozwijane, które w przyszłości wzrastać jeszcze mogły, zapowiadały Klotyldzie przyszłość świetną. Miałaż-by ona teraz, z winy jej syna, być nieszczęśliwą? Wina jego ciężko spadała i na serce jej, i na sumienie. Wiedziała aż nadto dobrze, iż skargi młodej kobiety były słuszne; rozumiała wybornie, że cierpienie jej było dotkliwe i niezasłużone. Drżała na myśl: czem stać--