Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 329.jpeg

Ta strona została przepisana.

Oboje parsknęli głośnym śmiechem, który przez kilka sekund wtórował ogromnemu, ogłuszającemu ćwierkaniu świerszczy w przydrożnych trawach. Znajdowali się w tej chwili tuż za stodołą korczyńską, która, ze staremi już ścianami, lecz z murowanemi słupami i starannie utzymywanym dachem, zdrowo i silnie wyglądała.
— Trzeba wiedzieć — zaczął Witold, — że ojciec utrzymuje Korczyn w dziwnej całości i porządku. Pracuje też prawdziwie jak wół, tylko że wół takich kłopotów i niepokojów nigdy nie ma... Dobrze, że mu dziś trochę dopomódz mogłem, bo kiedyśmy się w okolicy spotkali, wracałem właśnie z pola, gdzie mię do robotników był posłał. Biedny, kochany ojciec!
W tej samej prawie chwili stanął jak wryty, i nagle, ze ściśniętemi brwiami, słuchać zaczął. Z drugiej strony stodoły, na folwarcznym dziedzińcu, rozlegał się głośny, gruby, rozgniewany krzyk Benedykta. Słów tego krzyku nie można było rozróżnić, ale czuć w nim było groźby i obelgi. Witold rękę podniósł do czoła:
— Jak mię to boli! Boże, jak mię to zawsze boli!...
Krokiem przyśpieszonym rzucił się dalej, zapominając zupełnie o towarzyszce.
Słońce zaszło już było przed kwadransem, i tylko nad zaniemeńskim borem pozostawiło szeroki pas jaskrawy, który, dachy i szczyty drzew korczyńskiego dworu oblewał, podobnem do pożogi, czerwonem światłem. Tam, gdzie dziedziniec folwarczny szeroko otwierał się na Niemen, pomiędzy jednym z czworaków a stajnią, na tle czerwonych zarzecznych obłoków, postać pana Benedykta rysowała się nakształt czarnej sylwetki, wysokiej, ciężkiej, wąsatej, której rysy znikały w oddaleniu, ale ramiona dokonywały gwałtownych gestów i długie wąsy szamotały się, spuszczone na piersi. Naprzeciw tej sylwetki stała druga, również na tle czerwonych obłoków czarna, ale znacznie niższa, z krępemi kształtami i głową, która, jeżąc się rozczochraną czupryną, lękliwie wtuliła się w ramiona. Pośrodku znajdowało się jakieś narzędzie rolnicze, zaprzężone we dwa konie, melancholijnie ku trawie dziedzińca łby pochylające. U drzwi czworaka i wrót stajni stały gromadki ludzi, w milczeniu i nieruchomości słuchające krzyków pana domu.
Witold, szybko przebywając dziedziniec, kierował się ku dwóm czarnym sylwetkom, przez narzędzie rolnicze i parę nieruchomych koni rozdzielonym. Od pośpiechu, z jakim szedł, trochę zdyszany, zapytał:
— Co to, ojcze?
Nie było już na nim ani śladu wesołości i szczęśliwego, młodzieńczego uniesienia, z jakiem przed chwilą rozmawiał z Justyną. Ale pan Benedykt na wyraz twarzy syna wcale nie zwrócił uwagi. Rozpaczliwym gestem wskazując mu stojącego o dwa kroki parobka, głośniej jeszcze niż przedtem wybuchnął:
— Skaranie boże! nieszczęście! zguba prawdziwa z osłami i łajdakami tymi! Żniwiarkę mi zepsuł! Kilka dni z nią po polu pojeździł, i już zepsuł! A czy ty wiesz, że ja dobrze musiałem sobie głowy nałamać, nim zdobyłem się na jej kupienie?... Ale co to