Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 331.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję, paniczu! Daj, Boże, zdrowie!
Poczem lejce z ziemi podniósł i cmoknął na konie, które żniwiarkę ku stajni pociągnęły.
Benedykt od chwili wmieszania się syna w scenę pomiędzy nim a parobkiem zachodzącą stał nachmurzony i silnie wąsa w dół pociągał. Po oddaleniu się chłopa wzrok podniósł na syna.
— Dałeś mi lekcyą obchodzenia się z ludźmi. Teraz widać takie czasy przyszły, że jaja kury uczą. Dziwię się tylko że, od tylu lat nad książką ślęcząc, umiesz tak biegle i w sposób odpowiedni z chłopami rozmawiać...
— Jeżeli ci się to nie podoba, mój ojcze — żywo odrzucił Witold, — samemu sobie chciej winę przypisać. Kiedy dzieckiem pod twojem okiem rosłem, i kiedy następnie ze szkół do domu przyjeżdżałem, nie wzbraniałeś mi przestawania z wiejską ludnością..
Zwracając się ku domowi, Benedykt sarknął:
— Na siebie samego bicz kręciłem. Według idylli, która w twojej dziecinnej głowie powstała, sądzisz teraz ojca...
— Idylla! — popędliwie zawołał Witold. — Upewniam cię, mój ojcze, że patrzę na rzeczy bardzo trzeźwo, i że... na razie... szczytem moich marzeń jest to, aby ludzie nie obchodzili się z ludźmi jak z bezmyślnemi bydlętami... owszem, jak z kamieniami chyba, bo przecież są na świecie takie dziwaczne usposobienia, które i dla bydląt wyrozumiałość i litość mają...
Benedykt zaśmiał się z lekceważeniem.
— Kiedy już sam poturbujesz się dobrze nad gospodarstwem i interesami, będziesz wiedział jakie różnice zachodzą pomiędzy teoryą a praktyką, między rzeczywistością a sielanką.
Witold mu przerwał.
— Jeżeli kiedy, mój ojcze, przekonany będę, że teorye moje z praktyką w żaden sposób pogodzone być nie mogą, w łeb sobie strzelę, ale od teoryi nie odstąpię za nic...
Benedykt stanął jak wryty i popatrzył na syna takim wzrokiem, jakby go ujrzał nad brzegiem przepaści. Bo chwili przecież uśmiechnął się.
— Dziecko jesteś... Każdemu zdaje się za młodu, że, jeżeli gwiazdy z nieba nie zdejmie, w łeb sobie palnie, a potem jednak i, przy świetle śmierdzącej łojówki żyje...
— Albo — zaprzeczył Witold — za swoję gwiazdę i, aby smrodu łojówek nie czuć, łeb sobie roztrzaskać daje... Ty, mój ojcze, znasz zblizka takie przykłady...
— Nie znam, nie wiem, i nic wiedzieć nie chcę! — sarknął Benedykt.
— Stryj Andrzej... — drżącemi trochę usty zaczął Witold.
Ale Benedykt znowu jak wryty stanął.
— Cicho! — zawołał stłumionym szeptem.
Szybko i z trwogą rozejrzał się dokoła, lecz w pobliżu nie byłe nikogo.
Na usta Witolda wybiegł uśmiech bolesnej ironii.