Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 333.jpeg

Ta strona została przepisana.

poszedł. Witold w bramie ogrodzenia stał jak skamieniały; tak był wzruszony, że ramię mu drżało, gdy rękę do czoła podnosił.
Po kilku dopiero minutach, z cierpiącą i bledszą niż zwykle twarzą, młodzieniec wszedł do sali jadalnej, oświetlonej lampą, palącą się nad stołem, do wieczerzy nakrytym, i dokoła którego dość liczne grono osób już zasiadało. Z wyjątkiem Kirły, który od kilku godzin bawił w Korczynie i po wieczerzy miał odjechać, było to tylko towarzystwo domowe. Ale, co się nie często zdarzało, pani Emilia, dość zdrowa, w ładnym, letnim szlafroczku, przyszła dziś do stołu; obok niej umieściła się Teresa, z lewą ręką, w której czuła bóle reumatyczne, na białej chustce zawieszaną; u końca stołu Orzelski, błogo uśmiechniony, dla lepszego przyjrzenia się ustawionym na stole półmiskom srebrne swe włosy pod światło lampy wysuwał; przy nim, wyprostowana, z ładną żółtawą twarzyczką, siedziała Leonia; Kirło zaś, ze śnieżystym i wykrochmalonym przodem koszuli, z przymilonym uśmiechem na kościstej twarzy, z rąk pana domu wziąwszy kieliszek wódki, umieścił się naprzeciw Justyny z takim pośpiechem, jakby się lękał, aby go ktokolwiek w zajęciu tego punktu nie uprzedził.
Od niejakiego czasu Kirło okazywał Justynie uprzejmość, z nadskakiwaniem graniczącą, i ani ku niej dawniej swej żartobliwej i lekceważącej galanteryi, ani ku jej ojcu wesołych drwin nie zwracał. Teraz, naprzeciw niej siedząc, nietylko poruszenia, ale i spojrzenia jej śledzić się zdawał. Przytem, z serwetą na szyi zawiązaną i całą pierś mu okrywającą, zajadając ze smakiem kotlety, nieustanną prawie rozmową zajmować usiłował nie zbyt ożywione towarzystwo. Mówił o Różycu. W ogólności mówił o tym krewnym swojej żony tak często i z takiem zadowoleniem, że można go było posądzić o szczycenie się tem pokrewieństwem; zresztą, sam tego nie taił, że się niem szczycił. Tym razem przecież mówił o Różycu nietylko dla chwalenia się, ale i w innym jeszcze celu.
— Zaręczam państwu — mówił, — że gdyby mu żyłę przeciąć, popłynęłaby z niej krew tak błękitna... jak, naprzykład... jak, naprzykład, niemeńska woda w pogodę...
Teresa zachychotała.
— Ej doprawdy, pan zawsze żartuje! kto kiedy widział błękitną krew!...
— Tak się mówi, moja Tereniu, o dobrych starych rodach, — łagodnie wytłómaczyła p. Emilia.
Benedykt zamruczał.
— Doskonałe porównanie... bo czy tam krew ta błękitna, czy nie błękitna, ale, że wody w niej wiele, to pewna...
Witold, ze spuszczonemi powiekami dotąd siedzący i niedotykający wcale jedzenia, wzrok na ojca podniósł i w twarz jego, nad talerzem pochyloną, surową i pomarszczoną, długo popatrzył.
— Zawsze to jednak, panie dobrodzieju — ciągnął Kirło, — rzecz przyjemna... przyjemna... z takiego rodu pochodzić. Wprawdzie tytułu żadnego nie ma... ani książę, ani hrabia... ale takie szlachectwo, jak jego, równa się hrabiowstwu, a może i jakiemu kiepskiemu