Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 337.jpeg

Ta strona została przepisana.

wielkie bogactwa, które takie frukta rodzą, te... te... to... tamto...
Chciał widocznie połknąć wyrazy, które wydzierały mu się z gardła, ale połknąć nie zdołał. Ręką machnął i dokończył:
— Te wielkie fortuny, niechby wszyscy dyabli wzięli!...
Krzesło ze stukiem odsunął i wstał od stołu. Obok niego, ciche jak westchnienia, rozlegały się jęki:
— Benedykcie! ja nie mogę... o, mój Boże... ja nie mogę wyrazów takich słuchać... ja... takich zdań... p takim człowieku... nie mogę... ja...
Pani Emilia usiłowała podnieść się z krzesła, ale nie mogła. W gardle ją dławić zaczęło, nogi chwiały się pod nią.
— A toż co? — ze zdziwieniem zapytał Benedykt, — co się stało?
Ale już Kirło z troskliwością i współczuciem przyskakiwał do pani domu, ramię jej podając, a z drugiej podtrzymywała ją Teresa. Tak we troje przeszli całą długość jadalnej sali, Benedykt zaś jak wryty wzrok za nimi powiódł.
— W imię Ojca i Syna... a cóż złego jej zrobiłem? Znowu zachoruje, czy co?
Ale w tej chwili giętkie dłonie ujęły obie jego ręce, i przylgnęły do nich gorące usta.
— Mój ojcze — zcicha wymówił Witold, — pocałuj mię... proszę!
Coś dziwnie radosnego i roztkliwionego mignęło w ponurych źrenicach Benedykta; jednak surowo brwi zmarszczył.
— Cóż? może za to, żem w twoję dudkę zagrał, o tym panku mówiąc, raczysz mi winy moje przebaczać?
Witold, w dłoniach swoich ręce jego trzymając, powtórzył:
— Pocałuj mię, mój ojcze...
Na bladawem, smutnie przed nim pochylonem czole syna złożył pocałunek szorstki, ale długi. Uśmiech, nie wesoły jednak, raczej gorzki, pod długim wąsem mu przebiegł.
— Gorącą masz głowę — zauważył.
Ale tej dwuznacznej uwagi Witold może nawet nie dosłyszał. Ze słowami, które ojciec jego u końca wieczerzy wymówił, i z pocałunkiem ojcowskim, wróciła mu cała żywość i wesołość. Pochwycił wpół Martę, która do kredensowej szafy kompot i resztę wina chowała, i kilka razy obrócił ją w kółko; potem, przy wtórze śmiechu, łajania i kaszlania starej panny, przyskoczył do stojącej u okna Justyny.
— Wiesz, Justynko, — pięścią jednej ręki o dłoń drugiej uderzając, mówił prędko i z błyskająceini oczyma: — ten Kirło to pasorzyt, pieczeniarz, błazen, czciciel złotego cielca, hippotaurus, mastodon, przedpotopowe zwierzę! Gdybym mógł, to-bym takich ludzi jedną ręką brał tak... za włosy, a drugą za gardło i — trraf! karki-bym im skręcał! Justyna parsknęła śmiechem.
— Zrób to naprzód z kurczęciem, — zawołała, — a wtedy uwierzę, iż mógłbyś zrobić z Kirłą!