Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 339.jpeg

Ta strona została przepisana.

Klasnęła w dłonie, podskoczyła, brata w pół objęła i znowu żałosnym głosem prosić zaczęła:
— Weź mnie, Widziu, na to wesele... potańczyć chce się... Zofia mówi, że tam wesoło będzie... taką ładną suknię już sobie przygotowuje!...
Witold zamyślił się.
— Mamy o pozwolenie poprosić trzeba...
— Poproś! — błagał podlotek..
— Czemuż sama nie chcesz?...
Dziewczynka ruchem przestrachu ręce splotła.
— Lękam się... nie mogę... jeszcze się zmartwi i zachoruje... Mama zawsze choruje, jak tylko co się jej nie podoba. Tobie łatwiej... ty rozumniejszy...
W godzinę potem Marta, z trzaskiem otwierając drzwi do swego pokoju, wpadła do niego i, zobaczywszy znajdującą się tam Justynę, wołać zaczęła:
— Awantury! Słowo honoru, arabskie awantury! Na wesele iść z nimi! Przymila się, obejmuje, całuje, prosi... Idź, ciotko z nami do Bohatyrowiczów na wesele... idź, idź! I śmiech i złość! Co ten chłopiec wymyślił sobie? Stare kości po weselach ciągać! Wieczny śmiech! a co ja na tem weselu robić będę? Na co ja tam potrzebna! Tfu! zgiń maro, przepadnij! A to przyczepski z tego Widzia!
Jak uragan od łóżka do szafy, to znów od szafy do łóżka biegała, i trudno było zgadnąć, czy rozgniewaną była, czy rozśmieszoną, bo śmiała się, łajała, rękami machała... Justyna, szyciem zajęta przy świetle lampy, u otwartego okna stojącej, przyjazny wzrok na starszą towarzyszkę podniosła.
— Bo też ciocia pójdzie z nami na to wesele, — rzekła z filuterną przekorą.
— Wieczny śmiech! — krzyknęła stara panna; — poco ja tam mam iść? naco? dlaczego?
— Naprzód dlatego, że ciocia Witoldowi niczego-by odmówić nie potrafiła, a potem dla tego, że są to przecież dawni znajomi cioci...
Jak słup stanęła pośrodku pokoju, czarne jej oczy zapłonęły zrazu jak żużle, a potem zmąciły się wielkiem zmieszaniem. Ciszej daleko niż wprzódy zamruczała:
— Dawni znajomi! to prawda... i dobrzy niegdyś znajomi!... Ale kiedy to było! i... krótko było! A teraz... poco? czy poto, ażeby ludzi straszyć? Jak upiór z tamtego świata przed oczami ich stanąć!... Dawni znajomi! Ale... czy poznaliby mię teraz? Czy ja-bym ich poznała?... Wieczny smutek...
Nagle, uciszona, przygarbiona trochę, naprzeciw Justyny po drugiej stronie stołu usiadła i, w twarz towarzyszki wlepiając spojrzenie rozgorzałe i razem dziwne, jakby wstydliwe, zagadnęła:
— Jakże to było? Zkąd się to wzięło? Czego dziś córka Fabiana tu przylatywała i gdzie biegałyście razem, jak podsmalo-