Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 341.jpeg

Ta strona została przepisana.

Korczyńskim pojednać się i orędowników u niego chce mieć. Bardzo słusznie.
Ale i na tem wszystkiem nie koniec. Elżusia zachychotała znowu, zarumieniła się, oczy na chwilę spuściła i wnet potem śmiało wypowiedziała:
— Najwięcej, że ociec żąda oświadczyć, że wielkiem dla nas wszystkich szczęściem to będzie, jeżeli panna Justyna i pan Witold na mojerm weselu będą.
Gdy już obie w drodze były, pomiędzy dworem i okolicą, Justynie powiedziała, że narzeczony ze swatem dziś do nich przyjechali. Swatem jest pan Starzyński, Janka ojczym. Justyna tedy narzeczonego jej pozna.
— Młodzieńki i mileńki bardzo, a taki pokorny, że zdaje się baranek...
Sposób, w jaki to mówiła, okazywał wyraźnie, że była narzeczonym zachwyconą. Jednak i o praktycznej stronie małżeństwa nie zapominała. Podobało się jej bardzo, że Franuś Jaśmont miał dobre konie i krów aż sześć, i spory kawał łąki. Gdyby to jeszcze ojciec mógł jej gotówką cały posag wypłacić! Ale gdzie tam! Połowę tylko wypłaci, a na połowę weksele wyda. Na ten proces z panem Korczyńskim wielkie koszta położył, i teraz dla rodzonego dziecka kurczyć się musi. Żeby te procesa licho wzięło!
Kiedy wchodziły do zagrody Fabiana, słońce rozścielało po jej trawach złoty kobierzec, a mnóztwem tajemniczych i ruchliwych świateł napełniało gaj śliwowy, w którym sterczało kilkanaście starych ulów, brzęczały pszczoły i na zabój śpiewały szczygły. Za śliwowym gajem, łankiem dojrzałego owsa i zagonami warzywa, u których kresu iskrzyły się krzaczaste floksy i czerwone georginie, dom, ku ogrodowi bokiem, a ku małemu podwórku gankiem zwrócony, stał pod srebrnemi topolami, które na jego strzechę i jedyny komin lać się zdawały nieustanny deszcz srebrnych kropli. Wszystko tu było tak prawie jak u Anzelma i Jana, jednak daleko ciaśniej i biedniej. Ule były starej konstrukcyi i niepomalowane, stodoła mniejsza i lasem chwastów dokoła obrosła, ściany domu od starości trochę wykrzywione, strzecha miejscami od porastającego ją mchu zielona, miejscami żółtą słomą połatana. Z drzew owocowych, oprócz śliwowego gaju, tu i owdzie pośród zagrody stało tylko kilka prawie zdziczałych grusz i jabłoni.
Ale z ławy, stojącej pod wykrzywionemi ścianami domu, z pod dwu otwartych okien o małych i mętnych szybach, na widok wchodzącego do zagrody gościa, bardzo poważnie podniosła się para ludzi i bardzo ceremonialnym krokiem naprzód dążyła. Mężczyzna do rydza ze sterczącemi wąsami i błyszczącemi oczyma podobny, jednę rękę opierał na kłębie, drugą, w której trzymał wytartą, czapkę, spuszczał u boku. Kobieta, cienka, mizerna, w krótkiej spódnicy, przedwiecznej, rozwiewającej się mantyli i kornecie czyli białym czepcu, z obfitem i sztywnem wygarnirowaniem, szła cała w takich uśmiechach i krygach, jakgdyby zaraz do dygającego menueta stanąć miała. Na ścieżce pomiędzy owsem i zagonami