Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 343.jpeg

Ta strona została przepisana.

Starzyński, powiódł wzrokiem po swoim surducie i zaśmiał się najgłębszym basem, a tak serdecznie, że aż mu tłuste policzki zatrzęsły się i łzy do małych oczu nadbiegły.
— A to mnie tak moja imość wystrychnęła! — śmiać się, nie przestając, mówił; — utkała sukno i kazała je na zielono pofarbować... Ja do niej: „Czy ty, babo, rozum na drodze straciła?“ A ona: Niech jegomość mnie podziękuje, bo zielony kolor najmilszy: nadzieję oznacza...“ Co robić, kiedy, choć stara, a romansowa! Wszystko równo! co człowiek wdzieje na siebie, to wdzieje... byle było co do gęby włożyć.
Elżusia do ucha Justynie szepnęła:
— Zdaje się dobry, a taki skąpiec, że niech Pan Bóg broni... od gęby sobie i dzieciom odejmuje, a pełną szufladę w komodzie ma asygnatek...
Jednak tusza i barwa twarzy Starzyńskiego nie zdawały się świadczyć, aby miał sobie bardzo od gęby odejmować.
Przed ławą, pod ścianą domu stojącą, na niedużym zydlu, stała spora misa z pięknym, złotawym, tylko co z plastrów wyciekłym miodem, a przy niej leżał wielki bochen razowego chleba i szeroki nóż w kościanej oprawie.
Pierwszą po przyjściu do domu czynnością Elżusi było zdjąć trzewiki. Boso teraz po trawie biegała, wydając narzeczonemu rozkazy.
— Panie Franciszku! proszę przynieść krzesło dla panny Justyny!
Chłopak w lot ku chacie się rzucił. Fabian kroił chleb, którego spód, tak jak u Anzelma, okrywały wyraźnie rysunki klonowych, czy lipowych, liści.
Przez parę minut panowało trochę kłopotliwe milczenie, przerywane tylko wykrzyknikami Elżusi, która narzeczonego posyłała to po osobną miseczkę dla Justyny, to po łyżkę; to mu rozkazywała przepędzać psa, na widok chleba zbliżającego się do zydla, musztrując go przy tem i niby wyśmiewając, że powoli chodzi, to że niezgrabnie przyniesione przedmioty umieszcza; a wszystko tak głośno, rezolutnie, białemi zębami w uśmiechach błyskając i imponująco zadarty nosek podnosząc. On zaś, milczący, pokorny, ze zmieszania niezgrabny, spełniał wszystkie jej rozkazy i komendy, a ilekroć na nią spojrzał, z podziwu czy zakochania, usta otwierał i na podobieństwo słupa nieruchomiał. Miodu jeszcze ani skosztował: tak go Elżusia ustawicznie pędzała i musztrowała. Zato wszyscy inni, po kolei nóż w kościanej oprawie brali, miód nim na chleb kładli, i kęs jego odgryzłszy, porcye na zydlu składali, powoli za skrzyżowanemi na piersi lub opuszczonemi na kolana rękami przeżuwając.
Fabianowa przewlekłym głosem opowiadała o pasiece, którą miał ojciec jej Giecołd, kiedy jeszcze po dzierżawach chodził.
— Dzień po nocy, a noc po dniu następuje — śpiewała, — tak i ja... z dostatków takich na to małe gospodarstwo przyszłam; jak robotna pszczoła, całe życie przepracowałam, i ot... czego dobiłam się!...