Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 345.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Niech pan Franciszek tego cmokania zaprzestanie, a po ludzku ze mną pogada, — zakomenderowała.
Jak machina posłuszny, całowania zaprzestał, a w zamian szeptać z sobą poczęli, lub raczej ona szeptała, on zaś, z pokornym wzrokiem, wszystkiemu, co mówiła, potakiwał.
Wtem, u ogrodzenia z desek, rozdzielającego zagrody Anzelma i Fabiana, coś zaszeleściło. Była to Antolka, która ze szczytu ogrodzenia zsunęła się na ziemię, wywdzięczając się tym sposobem sąsiadce, tą samą drogą nieraz do niej w odwiedziny przybywającej: tylko że gdy tamta spadała jak pulchna kluska, ta, wysmukła i lekka, zlatywała jak piórko. Była w codziennym stroju, bo i dzień był powszedni, a tylko u Fabianowstwa z powodu odwiedzin narzeczonego stał się świątecznym.
Spostrzegłszy Justynę, obie ręce podniosła do głowy:
— Oj, Bożeż mój, Boże! — zawołała, — toż Jankowi zgryzota będzie, że dziś go w domu niema! Po siano na łąkę pojechał... aż o dwie mile...
Naiwny ten wykrzyk dziewczęcia purpurą okrył twarz Justyny, której właśnie Fabianowa opowiadała o najlepszych sposobach moczenia i suszenia lnu i, o lnie mówiąc, zupełnie o Giecołdach zapomniała. Witold nachylił się do ucha kuzynki.
— Czegoś się tak zarumieniła? — szepnął z filuterną przekorą.
Antolka, widokiem wielu naraz osób onieśmielona, zbliżała się powoli. O, ta nie potrafiłaby pewno rozkazywać narzeczonemu i do musztry go układać! Lękliwa była, łagodna i dziwnie delikatna w kształtach i ruchach. Ale też i ten młody mężczyzna, którego dymkowy surdut najpiękniejszą kanarkową barwą w tej chwili błysnął w bramie zagrody, pewno nikomu nad sobą przewodzić-by nie pozwolił. On także jeździł po siano na łąkę, którą o dwie mile ztąd wspólnie z kilku sąsiadami dzierżawił, ale, przed godziną już powróciwszy, kanarkowy surdut przywdział, i tam, gdzie go serce ciągnęło, pośpieszył. Może z drogi zobaczył ukochaną, przez płot do sąsiadów wskakującą. Z podniesionym do góry wąsem i śpiczastą bródką, w wysokich butach i zgrabnej czapeczce, szedł śmiało i szerokiemi krokami, a gdy już doszedł do śliwowego gaju, za drzewo się ukrył i po całej zagrodzie rozległ się głośny, do złudzenia wiernie z natury naśladowany, śpiew słowika.
— Jezu! — krzyknęła Antolka.
Po raz to pierwszy pewno na świecie słowicze trele młodą dziewczynę tak przestraszyły. Nie spostrzegła nadchodzącego Michała, i zlękła się teraz bardzo, bo wyglądało to tak, jakby zmówili się tu przyjść jednocześnie...
— Ciach, ciach, ciach... la... la... la... la... — w śliwowym gaju wyśpiewywał słowik.
Starzyński brał się za boki od śmiechu. Fabianowa chychotała, Elżusia śmiała się na całe gardło, a narzeczony wiernie jej wtórował. Nakoniec elegant wynurzył się z gaju, a zmieszana Antolka, rezonem nadrabiając, zawołała: