Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 349.jpeg

Ta strona została przepisana.

tęsknem, chwytając ostatnie szmery otaczającego Korczyn życia natury i ludzi.
Nazajutrz, przed południem, przed wpół uchylone drzwi pokoju Marty i Justyny, zajrzała utrefiona główka Lenni.
— Czy ciocia tu jest? — zawdzięczał głosik śmiechem nabrzmiały.
— Jestem, kotko, jestem! — odpowiedział z pokoju głos gruby, lecz także uradowany.
— A co chcesz, robaczku? Może kotlecika, albo pierożków z czernicami. Gotowe już... doskonałe...
Dziewczynka weszła w draperyach i falbankach sukni, wyprostowana, uroczysta, z tysiącami uśmieszków na twarzyczce ładnej, roztropnej, niedokrwistej. W rękach niosła dwa kawałki kanwy, włóczkowemi różami i floresami okryte.
— Pantofle własnej roboty kochanej cioci ofiaruję i proszę je przyjąć tak... tak, jak ja...
Miała widać coś bardzo długiego i pięknego wypowiedzieć, ale, widząc twarz Marty tak drgającą, jakby ją w mnóztwo miejsc naraz komary kąsały, nie dokończyła, tylko z podskokiem na szyję starej panny szczupłe ramiona zarzuciła i w tej chwili już małą, ciemną, pomarszczoną, drgającą twarz pocałunkami okrywała.
Rzecz była drobna, a jednak Marta śmiała się i razem płakała, dziewczynkę nad ziemię unosząc, do piersi ją przyciskając i w nieskończoność szepcąc, wykrzykując i wykaszlując:
— Kotko, ty moja... robaczku... słowiczku... rybko!
Przyglądała się potem pantoflom, wychwalała je, do wielkiej swej nogi przymierzała, z uszczęśliwieniem, które dziwne w niej sprowadzało zmiany, czyniąc ją jakby młodszą, lżejszą, cichszą. Nakoniec Leoni znowu pierożki z czarnemi jagodami ofiarowywała. Ale dziewczynka, z lekkością metalowej turkawki, na jednej nodze okręcała się dokoła pokoju, przyczem klaskała w dłonie, wołała i wyśpiewywała:
— Mama już wstała i kakao pije... Widzio poszedł już prosić, aby mnie pozwoliła na wesele pójść z nim, z ciocią i Justynką... poszedł... poszedł... poszedł prosić!
Wtem ze stukiem otworzyły się drzwi, i ukazała się w nich młoda, wystrojona panna służąca, wołając:
— Pani zachorowała i panny Marty do siebie prosi!
Marta piorunem ze schodów zbiegła; za nią, przelękła, zasmucona, znów sztywna, schodziła na dół Leonia. Przez sień, szerokiemi kroki przechodził Benedykt, wąsa rozpaczliwie w dół ciągnął i spotykanych śpiesznie zapytywał:
— Co się stało? Znowu zachorowała? Czy po doktora posłać nie trzeba?
W progu salonu rozminął się z synem, który pośrodku sieni Leonię za rękę pochwycił.
— Buszmankę z ciebie zrobią, jak ojca kocham, Buszmankę! — ze wzburzeniem zawołał i w głąb domu pobiegł.