Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 351.jpeg

Ta strona została przepisana.

ruchu, a umysłowej wiedzy o naturze i ludziach, pośród których upływać jej miało przyszłe życie.
Pomimo jednak powściągliwości, z jaką mówił, kilka jego wyrażeń boleśnie panią Emilię dotknęło. Wzięła je za przymówkę do własnej swej chorowitości i bezużyteczności. Zamiast więc współczucia, znajdowała u syna krytykę i przyganę! Jednak tego syna kochała. W dzieciństwie pieściła go więcej niż córkę, hałasować mu tylko w blizkości siebie nie pozwalała; a gdy dorósł, z lubością nieraz przypatrywała się jego wysmukłym kształtom i delikatnym rysom, które jej w rozrzewniający sposób przypominały takiego Benedykta, jakim był w młodości i jakim, niestety! tak prędko i bezpowrotnie być przestał. Wielki żal do tego syna, który ani kochać nawzajem, ani rozumieć jej nie mógł, wzbierał w jej piersi i łzami napełniał ciemne, piękne, cierpiące oczy. Żadne przecież słowo gniewu lub urazy z ust jej nie wyszło. Z wyrazem męczennicy, na los swej rezygnowanej, wszystkiego, co mówił Witold, wysłuchała, i wtedy dopiero, kiedy, o niezłomności oporu matki przekonany, w rękę ją na pożegnanie całował, uczuła odnawiające się, i tym razem gwałtowne, kurcze żołądka.
W kilka minut potem wiła się po szezlągu w istotnych i dojmujących męczarniach. Straszna gadzina hysteryi tę formę dziś przybrała, aby ją przeszyć swojem żądłem. Na nieszczęście, Teresa, z ręką obezwładnioną i zębami, które od alteracyi srodze się już rozbolały, pomocną jej być nie mogła. Do jednej chustki, na której wspierała rękę, dodała drugą, którą sobie twarz obwiązała, i, skurczywszy się w kątku pokoju, płakała nad cierpieniami przyjaciółki i swoją niemożnością przyjścia jej z pomocą; płakała, tłumiąc łzy połykaniem salicylu i morfiny — nadaremnie. Zawołano panny służącej; okazała się jeszcze potrzeba przywołania Marty; w bieganinę około chorej wtrąciła się i Leonia. Atoli pani Emilia długo żadnej ulgi uczuć nie mogła, przeważnie dlatego, że ciężkie stąpania i głośny oddech Marty drażniły ją i irytowały. Irytacyi tej niczem nie objawiała, ale cierpienia jej uspakajały się daleko powolnie], niż to bywało przy lekkiem fruwaniu i ptaszęcym szczebiocie Teresy. Daremnie Marta, na palcach nóg stąpać usiłując, najciszej jak tylko mogła, kołysała w powietrzu swoję wysoką i ciężką postać; daremnie tłumiła oddech i dławiła się powstrzymywanym kaszlem: sam jej szept nawet, gruby i świszczący, drażnił nerwy chorej. Spostrzegała to wybornie, i zgryzota, którą nad tem uczuwała, oblekała jej twarz wyrazem dotkliwego cierpienia.
— Nigdy jej dogodzić nie mogłam i nie mogę, — cichutko, jak się jej zdawało, szepnęła do Teresy, i z głębokim wyrzutem, samej sobie czynionym, dodała: — Nie wiem, słowu honoru, poco żyję i chleb na tym świecie jem! Wieczna niedola!
Jednak po lekarza posyłać potrzeba nie zaszła. Benedykt po kilku minutach w pokoju żony spędzonych wszedł do swego gabinetu i już brał za czapkę, aby udać się w pole, gdy przeze drzwi otwarte w drugim pokoju zobaczył syna.