Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 352.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Witold! — zawołał — pięknieś postąpił! Zirytowałeś matkę, która teraz przez ciebie choruje. Czy do waszych teoryi i idei należy także i sprzeczanie się z babami i sprowadzanie im nerwowych ataków?
— Szło mi o siostrę — cichszym niż zwykle głosem wymówił młodzian, z krzesła powoli wstając i książkę, którą przerzucał, kładąc na stole.
Benedykt próg rozdzielający dwa pokoje przestąpił.
— Matka miała zupełną racyą — zaczął. — Leoni po zebraniach i weselach chłopskich ciągać nie trzeba. Nie rozumiem nawet zkąd ci do głowy przyszło męczyć matkę sielankowemi swemi pomysłami?
Witold milczał. Ręce w tył założył, powieki miał spuszczone i usta szczelnie zamknięte.
— Czemuż nie odpowiadasz? — rzucił Benedykt, którego milczenie syna drażniło.
Nie zaraz i z widoczną niechęcią syn odpowiedział:
— Myślałem o tem, ojcze, dlaczego mnie nigdy, ani w dzieciństwie, ani kiedym dorósł, sielanek tych nie wzbraniałeś?... owszem... nieraz mię sam zachęcałeś do nich?
— Facecya! czy masz mię za ostatniego głupca, abym miał chłopca w puchach chować i na obłokach kołysać! Ale Leonia jest dziewczyną, a co chłopcu idzie na zdrowie, dziewczynie może zaszkodzić. Ty pewno i z tem się nie zgadzasz? co?
Witold milczał. W twarzy jego poraz pierwszy Benedykt spostrzegł coś nakształt zaciętości, zdradzającej silne postanowienie wytrwania w milczeniu.
— Cóż? — wymówił, — czy nie uznajesz mię nawet godnym rozmowy z sobą?
Nie podnosząc powiek, młodzieniec odpowiedział:
— Pozwól mi, ojcze, milczeć, i tvm sposobem nie ranić ciebie i siebie...
— Nie ranić! — powtórzył Benedykt. — Masz słuszność! Nie nowych ran spodziewałem się od ciebie, ale może zagojenia tych... które...
Ręką machnął.
— Ale — dodał — to już na świecie tak! Przeciw komu Pan Bóg, przeciw temu i wszyscy święci! Niech jeszcze i to...
Porywczym ruchem czapkę na głowę włożył i wyszedł.
Witold stał długo na miejscu, w ziemię wpatrzony, do krwi prawie wargę sobie przygryzając. Ale kiedy pod gankiem tętent konia usłyszał, szybko do okna podszedł i nie opuścił go dopóty, dopóki odjeżdżający ojciec, na drodze, długim szlakiem ciągnącej się za bramą, z oczu mu nie zniknął. Niespokojny, nad czemś namyślający się, z czemś wewnętrznie walczący, chodził czas jakiś po pustej sali jadalnej, aż przeszedł sień i salon, u drzwi matczynego buduaru stanął i na ich klamce rękę położył. Stał tak chwilę w nieśmiałej i wahającej się postawie, potem cichutko drzwi otworzył: ale zaledwie głowa jego ukazała się w przyćmionym pokoju,