Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 353.jpeg

Ta strona została przepisana.

gdy nagle wszystkie, prócz pani Emilii, znajdujące się w nim osoby obu rękoma ku niemu machać zaczęły. Przed chwilą właśnie chora uspokoiła się nieco, i zdawać się mogło, że zadrzemała. Ujrzawszy zaglądającego do pokoju Witolda, Marta, Teresa, Leonia i panna służąca, w najgłębszem milczeniu i z największem przerażeniem, ramionami ku niemu zamachały. Miało to znaczyć, aby coprędzej odszedł i spoczynku chorej nie przerywał.
Odszedł, a w kilka minut potem widać go było z fuzyą na ramieniu, z czarnym Marsem i książką, wyglądającą z kieszeni surduta, idącego w kierunku Olszynki.
Nigdy jeszcze nie widywano Benedykta tak ponurym i rozjątrzonym, jak tego lata, w którem na głowę spadł mu nowy majątkowy kłopot, a na serce tajemny i niespodziewany smutek. Ten smutek niemal z każdym dniem wzmagać się zdawał. Stosunki jego z synem były na pozór dobre; ale tylko na pozór. Chodzili razem po korczyńskich polach, rozmawiali o nauce agronomii, w której Benedykt niegdyś, a Witold teraz żywe miał zamiłowanie; lecz obaj czuli, że to ich zetknięcie się było zupełnie zewnętrzne, że dusze ich coraz więcej oddalały się od siebie. Od tego wieczoru, kiedy Benedykt w bramie folwarcznego dziedzińca rzucił synowi bolesne wyrazy, pragnienie rychłej śmierci objawiające, Witold zamknął się w niezłomnem milczeniu o wszystkiem, co z najpowszedniejszemi sprawami związku nie miało. Chętnie rozmawiał z ojcem o przedmiotach codziennych i obojętnych, spiesznie pochwytywał każdą sposobność dopomożenia mu w pracy lub oddania jakiejkolwiek przysługi, ale o przekonaniach swoich, o tem, co mu się podobało lub nie podobało, o własnej także przyszłości, nie mówił z nim nigdy. Ilekroć przewidywał, że wydarzyć się to może, na twarzy jego zjawiał się ten sam wyraz zaciętego postanowienia, który już raz dotkliwie rozjątrzył był Benedykta.
Jątrzył go zawsze ten cichy upór, i jątrzył coraz bardziej. Wołałby już był otwarte, nawet zawzięte, sprzeczki niż to zamykanie się przed nim duszy, której wybuchliwą otwartość znał, więc sztuczną skrytość coraz pochopniej owym raniącym go przyczynom przypisywał. Bywały dnie, w których nawzajem zdawali się siebie unikać i prawie wcale nie widywali się z sobą; bywały inne, w których, nie szukając się z pozoru, spotykali się jednak na każdym kroku, na wspólne przechadzki wychodzili i długie prowadzili rozmowy. Ale w tych rozmowach każda nota serdeczna, każdy początek zwierzania się czy wylania, urywały się prędko, ustępując przed tajonem ze strony jednej, a w gorzkich i porywczych słowach wybuchającem z drugiej, rozdrażnieniem.
Jednego z dni takich całą może godzinę rozpatrywali razem książki naukowe Witolda, z których młody człowiek czerpał temata do opowiadania ojcu o różnych nowych pracach na szerokim świecie w dziedzinie agronomii dokonywanych.
— Do dyabła! — zawołał Benedykt, — kiedy teraz pomyślę, że i ja niegdyś tyle książek czytałem i mądrości zjadałem, oddziwić