Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 354.jpeg

Ta strona została przepisana.

się temu nie mogę. Teraz, panie, tak odwykłem, że jak tylko co drukowanego do ręki wezmę, zaraz zadrzemię!...
I na przywieziony ze szkoły synowski księgozbiór — wcale nie duży — tak wystraszonemi, prawie przerażonemi oczyma patrzył, że Witold zrazu parsknął wesołym śmiechem, a potem, zaraz, coś jakby litość, czy rozrzewnienie, wzrok mu napełniło. Wziął rękę ojca i do ust ją przycisnął.
— Widziu — niepewnym głosem wymówił, — mam do ciebie prośbę.
— Ty, ojcze, do mnie prośbę? Rozkazuj tylko.
Istotnie, twarz go zdradzała, że gotów był w tej chwili rzucić się w ogień, lub na skraj świata skoczyć.
Długi wąs na palce motając i wzrokiem mijając syna, Benedykt mówić zaczął:
— Za trzy tygodnie wyjedziesz z Korczyna.... trzeba przecież, abyś wizytę pożegnalną ciotce złożył. Otóż, wiesz dobrze, jaki mam kłopot z tym długiem Darzeckich... Gdybyś do nich pojechał, o przedłużenie mi terminu lub rozłożenie wypłaty na lat kilka ciotki poprosił, przymilił się do niej, zjednał ją sobie... Same córki tylko mając, ona za synami braci przepada, a Zygmuś, kiedy siedział za granicą, ciągnął z niej, ile sam chciał... Może-by więc i dla ciebie teraz tę łaskę zrobiła... Wprawdzie Darzecki sam interesami rządzi, ale ona ma nad nim wpływ wielki, i przytem to człowiek próżny, który za jeden nizki ukłon, za jedno pocałowanie ręki wiele uczynić może... Cóż? zrobisz to dla mnie, Widziu?
Ciężka chmura okryła rozjaśnioną przed chwilą twarz młodzieńca. Milczał. Benedykt trochę podejrzliwie, a trochę wstydliwie, na niego spojrzał.
— Cóż? zrobisz to, o co cię proszę? — ostrzej już nieco zagadnął.
— Nie, mój ojcze... boli mnie to bardzo... ale nie... — stłumionym głosem odpowiedział Witold.
— Dlaczego? Racz-że mi przynajmniej wytłómaczyć...
— Pozwól mi, ojcze, milczeć!
— Znowu! — krzyknął Benedykt, i twarz jego od włosów do szyi zalała się szkarłatem.
Chciał coś mówić, długo jednak nie mógł, aż, ze stukiem odsuwając krzesło, na którem siedział, zawołał:
— Dobrze: milczmy obaj! Chcesz mi być obcym? Zamykasz się przede mną jak przed wrogiem? Dobrze. Bądź-że łaskaw uważać mnie od tego czasu za swego znajomego, który tem tylko różni się od wszystkich innych, że weźmiesz po nim sukcessyą!
Tym razem Witold, bardzo blady, drżał cały, a z oczu sypały się mu iskry. Uczynił zrazu ruch taki, jakby miał za odchodzącym poskoczyć i, w zamian otrzymanej obelgi, z ust cisnąć grad gorzkich wyrzutów. Ale nie uczynił tego. Było w nim coś, co nakazywało mu powściągnąć się, i raczej wszystko znosić niż stargać do reszty łączący go z ojcem węzeł. Upadł tylko na krzesło, w obie dłonie wziął czoło i zawołał: