Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 356.jpeg

Ta strona została przepisana.

należną mu summę, egzekwować bez żadnego na nic względni Na żadną nawet zwłokę nie pozwoli, ściśle stosując się tylko do litery prawa, a jeżeli nie oddadzą prędko i dobrowolnie, na licytacyą wystawi, — wszystko, co mają, na licytacyą... tak!
— Idź ty, Zygmusiu, na jakie pół godzinki do bab, a ja tę odpowiedź zaraz napiszę... Dziś wieczorem poczta z miasteczka odchodzi; umyślnego zaraz wysłać potrzeba, ażeby nie spóźnić się...
Od dobrego już dziesiątka lat do napisania każdego listu przybierał się długo i z niechęcią. Dziś przecież już przed biurkiem siedział, papier z szuflady wydostawał i ręce zacierał. Widocznie, przy zdarzeniach podobnych nic mu już, tak jak dawniej, we środku nie płakało.
Zygmunt, jak zawsze, żurnalowy i trochę sztywny, z kapeluszem w ręku przez pustą salę jadalną przeszedł, ale po chwilowem wahaniu się zamiast udać się do pokojów pani Emilii, skierował kroki na wschody, z sieni na górę prowadzące. Dom ten znany mu był od dzieciństwa, a chwilowe wahanie się sprawiła mu tylko myśl, że na górze mieszkała, nietylko Justyna, ale także i Marta. Przez okno przecież zobaczył starą pannę, z kluczami i dziewką folwarczną, idącą ku oddalonym budynkom. Drzwi pani Emilii były, jak zwykle, szczelnie zamknięte, salon zupełnie pusty; z góry dochodziły dźwięki skrzypiec. Wszedł na wschody; na wązkim i wpół ciemnym kurytarzyku oblały go fale muzyki Orzelskiego; otworzył drzwi prowadzące do pokoju, w którym, gdy był dzieckiem i dorastającym młodzieńcem, bywał dość często. Zamieszkiwała go wtedy Marta; teraz wiedział dobrze, iż znaleźć tam może Justynę.
Istotnie, na widok wchodzącego, młoda panna podniosła, się u otwartego okna, i robota, którą w ręku trzymała — jakaś biała chustka z wyhaftowaną już jedną literą — z rąk jej na stół upadła. Trochę zbladła, potem zarumieniła się i, zaledwie końcami palców dotykając dłoni, którą ze wzrokiem natarczywie w nią utkwionym wyciągnął ku niej przybyły, stłumionym nieco głosem zapytała:
— Czemu przypisać mam, kuzynie, odwiedziny twoje... w moim pokoju?
Zamiast odpowiedzi, wpatrzył się w nią jeszcze uparciej i z żartobliwą pieszczotliwością wymówił:
— Niegościnna! siadać mnie nawet nie prosi!
— Owszem, usiądź, kuzynie, proszę!
Posunęła ku niemu krzesło i sama na uprzedniem miejscu usiadła, obojętna z pozoru, ale ze ściągniętemi nieco brwiami i migocącem w dalekiej głębi oczu zatrwożeniem. Usiadł tak, że końcem stopy, obutej w cielisty kamasz i błyszczący trzewik, prawie dotykał jej sukni. Spojrzał w otwarte okno.
— Dość malowniczy widoczek... — zaczął.
— Znasz go oddawna, kuzynie, — zauważyła obojętnie i z oczami na robotę spuszczonemi.