Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 359.jpeg

Ta strona została przepisana.

aby miała przeze mnie płakać? Ja nie chcę, aby ktokolwiek przeze mnie płakał! Wtedy, kuzynie, zlękłam się, nietylko już poniżenia i wstydu, ale nikczemności. Pomiędzy mną a tobą stanęły łzy, które zobaczyłam w oczach twojej żony. Pomiędzy mną a tobą stanęło moje sumienie!
Mówiła to profilem do niego zwrócona i, nie na niego, ale w otwarte okno patrząc. Wyznania, które czyniła, zawstydzały ją i mieszały.
On, z tego jej zmieszania, z samych nawet wspomnień o przebytych z jego przyczyny cierpieniach, czerpał nadzieję i śmiałość. Tuż za nią stojąc, w samo ucho prawie, pieszczotliwie i z rozmarzeniem jej szeptał:
— Czy podobna, aby Justyna, moja dawna, marząca, poetyczna Justyna, przywiązywała wagę do światowych praw i przesądów, albo do zabobonnych skrupułów?... Łzy Klotyldy? Ależ upewniam cię, że quand même uszczęśliwić ją potrafię! Sumienie? Rzecz względna! Inna dla natur niewolniczych i poziomych, a inna dla wyższych i niepodległych! Najświętszem prawem na ziemi jest miłość, najwyższą cnotą brać i dawać szczęście...
Chciała mu przerwać, ale on, roznamiętniony i nadziei zwycięztwa nietracący, mówił, a raczej szeptał, dalej:
— Jestem bardzo nieszczęśliwy... zdaje mi się, że wszystko we mnie zamarło. Nie mam żadnego bodźca do życia... Nie mogę tworzyć. Ty jedna możesz mię wskrzesić i przywrócić szczęściu, życiu, sztuce... Opuść ten dom, zamieszkaj w Osowcach... ja tam teraz jestem panem. Moja matka wszystko dla mnie uczyni. Klotylda jest dzieckiem, które uszczęśliwić można cackami, a oślepić drobną monetą czułości... Będziemy żyli razem, nierozłączni... nie lękaj się! nigdy nie obrażę i nie poniżę cię niczem! Będziesz tylko moją muzą, mojem natchnieniem, towarzyszką i siostrą mojej samotnej duszy... Co świat podejrzliwy i brudny mniemać będzie o tem, że u boku mego staniesz, cóż nas to obchodzi, nas, którzy przebywać będziemy w krainie ideałów, wyżsi i czystsi od świata?...
Tchu mu zabrakło; z roziskrzonym wzrokiem i wilgotnem czołem chciał w oczy jej spojrzeć i już kibici jej dotknął ramieniem. Ale ona, gibkim i oburzonym ruchem, cofnęła się o parę kroków, i, z twarzą tak prawie białą jak leżąca na stole chustka, przez kurczowo zaciśnięte zęby wymówiła:
— On, ona i trzecia! Zupełnie jak we francuzkich romansach, których niegdyś tak wiele czytywaliśmy razem!...
Nagle, z wybuchającem uniesieniem, zawołała:
— Za kogo mnie masz, kuzynie? O czem mówiłeś? Ależ ty chyba sam tego nie rozumiesz! Jakto! kogoś niewinnego, kogoś, co nam nic złego nie wyrządził, krzywdzić w tem, co jest jego szczęściem, honorem, może życiem; codzień, co godzina, co chwila kłamać i oszukiwać, wiecznie chodzić w masce, czując pod nią trąd i plamy... Boże! i ty mi takie życie ofiarowywać śmiałeś!... Jakiem prawem! Co ja ci złego zrobiłam? Jak śmiałeś? O! jakież to szczęście, że ja cię już nie kocham! Ale, nie! Gdybym cię nawet jeszcze