Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 370.jpeg

Ta strona została przepisana.

tu dzieje! I o co? za co? dlaczego? Gdyby o tem gdzieindziej opowiadać, nikt-by nawet nie zrozumiał i nie uwierzył!
Wyszedł i pocichu drzwi za sobą zamknął.
Są ludzie, którzy płakać umieją tylko nad mogiłami drogich im ludzi, czem zaś jest rozpacz nad śmiercią uczuć i ideałów doznawana, nie wiedzą; lecz ta wspaniała kobieta, która, z twarzą jak opłatek białą, stała śród zmroku, niby w kamienną kolumnę przemieniona, czuła teraz, że na drodze jej życia i na dnie jej serca wznosi się druga mogiła, rozpaczniejsza jeszcze od pierwszej, bo nic już po sobie niepozostawiająca. W tę drugą mogiłę kładły się na wieki i bezpowrotnie ją żegnały najdroższe jej uczucia i nadzieje; rozkładała się w niej, niby ciało w retorcie śmierci na marną parę przerabiane, wiara jej w geniusz i szlachetność syna... Wydało się jej nawet, że czuje zapach trupa i że ten trup znajduje się w niej samej, zalega dno jej własnej piersi, którą zjęło śmiertelne zimno. Byłaż-by to agonia jej wielkiej miłości dla syna? Czyżby go kochać przestawała?
Pierś jej stygła, jakby w niej zagasał jedyny płomień, który utrzymywał jej życie. Ona rozumiała co tam gaśnie, i obie dłonie mocno przyciskała do serca, chcąc może zatrzymać to, co z niego ulatywało. Czuła, że razem z zanikaniem jej miłości i wiary, niezgłębiona próżnia otwiera się przed nią, kruszą się same podstawy jej bytu, jakiś nóż ostry i nielitościwy podcina same korzenie jej życia. Z postawy jej, ruchów rąk i drżenia rysów widać było nieznośną mękę, która bolesne prądy rozsyłała od kończyn do kończyn jej ciała, siłą cierpienia, zda się, wywlekając z niej duszę.
Wtem oczy jej oślepiło jakieś wielkie, jaskrawe światło. Był to ów pas na niebie, przed chwilą różowy, a teraz krwawo zaczerwieniony, który za drzewami ogrodu i nad niemi pozostawiło zaszłe już słońce. Szeroki, równy, gdzieniegdzie zbałwaniony, podobny był do rzeki krwi, po której przepływały kiry fioletów i nad którą, niby rozwiewna glorya, ulatywały złotawe pary. To zjawisko przyrody kobiecie, która patrzyła na nie, wydało się symbolem tajemniczym, obudzającym jakieś przypomnienie. Z miejsca, na którem stała, widziała tylko wązki, daleki rąbek błękitu, do promienia ideału, do wiecznej, chociaż dalekiej, nadziei podobny, lecz więcej nic, nic, prócz tej rzeki krwi, ciemnemi kroplami jak ciężkiemi łzami usianej, złotawą parą buchającej. Patrzyła, patrzyła, aż, dłonie podnosząc do skroni, jak ktoś, co przed gwałtownym wichrem ostać się nie może, okręciła się na miejscu i z jękiem na ziemię upadła. Kolana jej i ręce splecione z głuchym stukiem o posadzkę uderzyły. Po pokoju rozlegać się zaczął szept to gwałtowny, to znów tak cichy, jakgdyby z konającej piersi wychodził:
— Widziałeś? Ciebie znieważył! Pamięć twoję, grób twoi!... Ideały nasze, wiarę, pragnienia zdeptał! Andrzeju! czy ty słyszysz? czy ty przebaczasz? Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Ale ja tego nie chciałam.. Śmierci, o! śmierci!