Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 373.jpeg

Ta strona została przepisana.

pieczywo przypominający zapach ziemi, głęboko przez pługi wzruszonej. Zamiast ogłuszających śpiewów ptactwa i niezliczonych, w rozmaitości swej brzęczeń owadów, panowała wszędzie cisza, — cisza, nie śmierci jeszcze, ale wielkiego uspokojenia się istot i rzeczy, wśród której jednak odzywały się w górze ostre krzyki żórawi i klekot bociani, a w dole, na mdlejących skrzydłach, przelatywały spóźnione motyle, pszczoły nad łankami gryki brzęczały, a powyżej drzew dzwoniła ciągle niewidzialna struna nadwodnych muszek.
W dni powszednie rozlegały się tu jeszcze przewlekłe i posępne, lub ochocze i krótkie, wołania oraczy; widać także było szybko przesuwające się pługi, z cichym chrzęstem po zoranej roli wlokące się brony, i powoli, równo, w prostych liniach, z wyprostowanemi postaciami postępujących siewców, których ręce, rytmicznemi prawie ruchy, rzucały na zagony obfitą rosę ziaren. Nad tem zaś wszystkiem, nad zaścielającym ziemię kobiercem przygasłym i spłowiałym, a gdzieniegdzie tylko rdzawą różowością lub majową zielenią rozweselonym, nad pociemniałemi drzewami, u których stóp wiły się nikłe dymy, nad rozsianymi zrzadka oraczami i siewcami, świeciło śród czystych, lecz bladych, błękitów, ciche, przygasłe, blado-złote słońce. Zdawać się mogło, że przez długie wylewanie na ziemię zapładniających ogniów wywabiło ono z szaty ziemi świetne jej barwy i samo pobladło, a teraz na piękną jeszcze, lecz uciszoną i smętną, spoglądało smętnem, uciszonem okiem. Tak jak ziemia, która uśmiechała się jeszcze, lecz już nie wybuchała radością, ogrzewało ono jeszcze, lecz już nie paliło, łaskawie zarzucało na wszystko płaszcz z bladego złota, lecz nigdzie nie rozniecało ognisk płomieni i iskier. Od pozbawionego tych ognisk, bladego błękitu nieba do spłowiałego kobierca ziemi, stało powietrze niepokalanie przejrzyste, nieco chłodną rzeźwością przejęte, przypominające blizkie już, pajęczynowe, babie lato — do umieszczonego nad światem kryształowego dzwonu podobne.
Pospołu ze zmienioną postacią natury bohatyrowiecka okolica nieco odmienną postać przybrała. Nie był to już, jak przedtem, gęsto zbity i dla oka prawie nierozwikłany pas roślinności, wśród którego zblizka tylko i ułamkowo rozpoznawać było można granice zagród i ich domostwa. Teraz tylko wszystkie płoty i ściany budynków do połowy niemal tonęły w przedziwnie wybujałych, z niesłychanym gwałtem wzdymających się gęstwinach. Były to gęstwiny, a raczej wzdęte rzeki, dzikie puszcze chwastów. Były to niby księgi natury, o gęsto zbitych a coraz innych kartach.
Z wysokiej, szerokolistnej, puszystej dla oka a twardej dla ręki, pościeli olbrzymich łopuchów, babek, chrzanów, bujały tam wysoko niezliczone osty, u wierzchołków ubrane w różnobarwne, misterne, kolcami zjeżone kwiaty, mieszające się ze śnieżnemi koronami krwawników, z ciemną czerwienią końskich szczawiów, z zaroślami psich języczków, których podługowate liście wysuwały się zewsząd, jakby chciały swą ostrą powierzchnią lizać odzież przechodniów; gdzieindziej krzaczysty, grubiański żywokost, mnóztwem