Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 374.jpeg

Ta strona została przepisana.

białych, guziczków osypany, rozpierał się tak szeroko, że nic już przy nim wzrastać nie mogło oprócz upartych mięt i piołunów, rozlewających naokół mocne i gorzkie zapachy; gdzieindziej jeszcze zdziczałe spiree, ogołocone z kwiatów malwy, przekwitłe i trującemi makówkami zwieńczone psianki, tworzyły wysoką i nieprzebytą plątaninę, której spodem kładły się krwiste liście więdnącej dzikiej lebiody, złociły się żółte szelestuchy, puszczą rosły chwoszcze, ruty i pokrzywy.
Ale działo się tak tylko u płotów, stodół i stajni; gdzieindziej rozwidniło się, rozszerzyło, poprzestronniało. Najlżejszy pył, po niedawno spadłych deszczach, nie podnosił się z ziemi; w przejrzystem więc powietrzu, za ogrodami, z których zdjęto owsy, konopie i fasolę, domy i drzewa stały w wyraźnych, pełnych zarysach. Pozostałe w ogrodach nizkie tylko warzywa nic sobą nie zasłaniały, a na dziedzińcach i uliczkach, od płotu do płotu i od budynku do budynku, słały się już tylko nizkie, zdeptane trawy. Wiśniowe i śliwowe gaje przerzedziły się i u dołu pustemi przestrzeniami przeświecały; stare lipy, grusze, topole i jawory, błyskając tu i owdzie zżółkłemi lub zaróżowionemi liśćmi, nabrały u szczytów koronkowej prawie przezroczystości. Kwiaty, bardzo już rzadkie, pod gankami i oknami domów ukazywały się w postaci nikłych noksów, albo drobnych astrów; w zamian przez puste przestrzenie gajów i koronkowe gałęzie drzew widać było rozłożone na trawach brunatne lny, — bielały pod blaskiem słońca rozciągnięte płótna i niewidzialne przedtem, nakształt skrawków drogiej materyi, tu i owdzie prze błyski wały błękitne smugi Niemna.
Ranek był jeszcze, bo może trzech godzin do południa brakowało, gdy okolicę napełnił gwar niezwykły. Długo i nieustannie turkotały tam koła, parskały konie, rozlegały się powitalne wykrzyki. Ze wszystkich dróg przerzynających równinę ku Fabianowej zagrodzie zjeżdżały się bryczki, cwałowali jeźdźcy, pieszo dążyli mieszkańcy bohatyrowieckich zagród. Nakoniec kilkanaście niewyprzężonych żółtych i zielonych, jedno- i dwukonnych bryczek napełniło podwórko zagrody i kilka jeszcze najbliższych podwórek; kilkanaście osiodłanych koni stanęło u różnych płotów; może sto osób różnej płci i wieku pstrą i ruchliwą falą okryło ogród, zieloną pomiędzy ogrodem i śliwowym gajem ulicę, i rozlało się aż na drogę, białym pasem u pustego pola sunącą.
Na kilka mil wokoło powszechnie wiedziano, że byli to weselniki, przez Fabiana na gody małżeńskie jego córki pospraszani. Szeroko w powiecie słynęła ambicya, mowność, tak do ochoczej zabawy, jak do zuchwałych zadzierek skłonność Elżusinego ojca: więc chętnie ci i owi, przez szacunek, ciekawość, a najbardziej nadzieję wesołych tańców i zalotów, dążyli do człowieka, który, choć był ubogim, wszelako pokrewieństwa i konneksyi posiadał bez liku, a gdyby i z głodu miał mrzeć nazajutrz, przy „okazyi“ wystąpić musiał hucznym sobie-panem.
Naturalną było rzeczą, że na weselu Bohatyrowiczówny i Jaśmonta, Bohatyrowiczów i Jaśmontów znajdowało się najwięcej. Je-