Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 376.jpeg

Ta strona została przepisana.

narkowej dymki, wśród ciemnych, długich kapot, które nosili najstarsi, nakształt równo ociosanego krzaku zieleniał trawiasty surdut Starzyńskiego. Wszystkiemi barwami świata iskrzyły się na szyjach fantazyjnie związane chustki i krawaty, a tylko u piersi śnieżne przody koszul i po kolana wysokie buty z wpuszczonemu w nie spodniami ujednostajniały w części ten lud rosły, ogorzały, jednostajnie także karki prosto, a głowy śmiało trzymający.
Był to lud wiejski, ale lud, który nigdy nie podpierał strasznego gmachu przymusowej pracy, ani twarzami w dół nie upadał pod piekielną obelgą chłosty. Był to lud, ale lud, za którym w dalekiej przeszłości jaśniało słońce ludzkich praw i dostojeństw, aż dotąd w dusze i na drogi życia kładące mu zbladłe, lecz jeszcze nie zgasłe, promienie. Był to lud namiętnie, niepohamowanie, do waśni zgryźliwych i aż do występku czasem chciwy tej ziemi, którą nakształt kreta kopał w cichości i nizko; ale lud z tą ziemią jak z matką spojony i wszystkie pulsy jej życia i losów we własnych żyłach i losach czujący. Był to lud ogorzały, w obfitym pocie skąpany, z grubą skórą na twarzach i rękach, ale z gładkiemi i prostemi plecami, z wielką siłą ramion i z okiem, które, acz na ciasne widnokręgi, patrzyło śmiało i bystro.
Gdziekolwiek stanęła ich większa nieco gromada, tam zdawać się mogło, że z ziemi wyrastał las dębów. Gdziekolwiek żywo i tłumnie zagadali, tam, zda się, przelatywały echa tej mowy, która brzmiała wówczas, gdy Rey z Nagłowic, nad kuflem piwa i zrazem baraniej pieczeni, gościł w Czarnolesie. Gdziekolwiek zaśmieli się, z pomiędzy warg rumianych błyskały rzędy jak śnieg białych zębów; gdy zdjęli czapki, ukazywali czoła od policzków bielsze i czupryny płowe, złociste, rudawre, czarne, lecz zawsze jak las obfite i z fantazyą, mającą pozór dumy, odrzucone w górę.
Ale tak wyglądali tylko młodzi. Starsi, niezbyt nawet starzy, chód miewali powolny, mowę rozważną, choć często obfitą, śmiech rzadki, oblicza zorane. Widać było, że życie, jakie wiedli, bardzo prędko uciszało ich, gasiło, z twarzy im wywabiało się rumieńce, a nogi obciążało niewidzialnemi brzemiony. Grubobrzucha postać folwarcznika Korozy i żywa cera Starzyńskiego stanowiły tu wyjątki. W zamian, chudością ciała przy wysokim wzroście i wyrazem cierpliwego zmęczenia na twarzy, u której wisiały długie, czarne wąsy, uderzał Walenty Bohatyrowicz, siedmiorga dzieci ojciec, a właściciel dziesięciomorgowego grunciku; drugi zaś Bohatyrowicz, dla gorliwej pobożności swej apostołem oddawma przezwany, wielkiemi ciemnemi szkłami osłaniał zaognione i wpół ślepe oczy.
Podstarzałe lub stare kobiety, tak samo jak rówieśnicy ich, mężowie, najczęściej chude, czasem drobne i delikatne, sterane miały twarze i powolną, choć niekiedy i w zapalczywość wpadającą mowę, — a jednę tylko posiadały cechę, której nie posiadali mężczyźni: ceremonialność obejścia się i poruszeń. W suto wygarnirowanych kornetach lub nowożytniejszych czepkach, często nawet w prostych chustkach na głowach, w luźnych kaftanach i staroświeckich man-