Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 385.jpeg

Ta strona została przepisana.

A Apostoł suche ramiona, w grubych rękawach kapoty, ku sufitowi wznosząc, żałośliwie upominał:
— Nie będą synowie pokutować i mrzeć za ojców, ale każdy w swoim grzechu i w swojej pokucie umrze!
Tak, nie poweselnemu trochę, starsi w świetlicy gwarzyli; ale młodzieży, napełniającej ogród i drogę, nie do strapień i smętnych rozmyślań dziś było. Wieczór zbliżał się, nadchodziła pora rozpoczynania tańców, a naprawdę już nawet i nadeszła, bo rzeźwy chłodek wieczoru muskać zaczynał twarze rozgorzałe od jedzenia, rozmów i chychotów; ale zwlekało się to jakoś dla przyczyn różnych. Naprzód, państwo młodzi z asystą długo za obiadem przesiedzieli, bo u początku jego swat wdał się był w długą oracyą, co słów kilka, niby grzmotem, śmiechem przerywaną, a u końca Apostoł wypowiadał bardzo budujące i nabożne modlitwy i upomnienia; potem, muzykantów zwołano do stołu; a teraz, kiedy i muzykanci już podjedli, pierwszy drużbant znowu, niezadowolony widocznie i kwaśny, po drodze się przechadzał, lub pośród niej stawał, ciągle jakby kogoś oczekując i wypatrując, a z nikim, oprócz Domuntów, prawie i mówić nie chcąc.
Z Domuntami widać i dawniej znał się, a teraz to już przyjaźń z nimi zawierał i przed nowymi przyjaciółmi popisywał się też widocznie, bo i swego czarnego źrebca, ze stajni wyprowadziwszy, ze wszystkich stron im prezentował, i złoty zegarek, co kilka minut z kieszeni kamizelki wyjmując, niby która godzina patrzył, i nakoniec, nogę w błyszczącym bucie daleko naprzód wysunąwszy, podjętem z ziemi drewienkiem począł w zębach dłubać, zupełnie tak, jak najpierwsze arystokraty po jedzeniu czynić zwykli. Jakkolwiek wzrost miał dobry i nieskąpo mierzone bary, przy ogromnych Domuntach prawie małym wyglądał, przenosząc ich w zamian o wiele śmiałością i elegancyą.
Przyłączyło się ku nim wkrótce kilku bojaźni nieznających Obuchowiczów, podszedł w kanarkowem ubraniu i z ręką na kłębie opartą Michał Bohatyrowicz z wąsami w górę; zbliżyli się Łozowiccy, a z nimi razem stanął Staniewski o wysokiem czole: i tak może we dwunastu utworzyli pośród drogi wyborową niby gromadę, odgłosami żywej rozmowy w ciche powietrze bijącą.
Za nimi, tuż przy drodze, synowie Fabiana: rudawy i chmurny Adam, rudy, pleczysty i wiecznie śmiejący się Julek, śród tłoku innej młodzieży męzkiej i dziewcząt na oścież i szeroko otwierali salę do tańca. Mieściła się ona w stojącem tuż przy drodze, u krańca ogrodu gumnie. Stuknęły, skrzypnęły, na oścież rozwarły się wrota gumna, z ciemnej głębi jego wy buchnęła na ogród i drogę mocna woń napełniającego torpy (przegrody) zboża. Na ganku słupy, rozdzielające torpy z tokiem do młócki przeznaczonym, młodsi synowie Fabiana wdrapywali się jak wiewiórki, zawieszając na nich dobrze oszklone i ściśle zamknięte latarnie. W głębi toku zasiedli muzykanci, instrumentów swych z przeciągłemi piskami i huczeniami próbujący. Z boku, pomiędzy słupami, wązkie ławki