Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 387.jpeg

Ta strona została przepisana.

prynami biegiem ku Jaśmontowi wracali, czapkami machając i zdala wołając:
— Przyjdzie! a jakże! ma się rozumieć, że przyjdzie! Nie chciała, mówiła, że dziadunia pilnować musi; ale braci posłuchać musiała i obiecała, że przyjdzie.
Usłyszawszy to, Kaźmirz Jasmont wielką, piegowatą twarz ukontentowaniem rozpromienił i naprzód na złoty zegarek spojrzał, a potem, z kieszani tużurka skórzaną papierośnicę wydostawszy, stryjecznych Jadwigi papierosami częstował.
W tej samej prawie chwili, z innej już strony, bo od korczyńskiego dworu, nadchodziły dwie kobiety: jedna bardzo wysoka, w czarnej mantyli, z wysokim grzebieniem nad włosami; druga znacznie niższa, w białej sukni z różową opaską.
Witold, który sporej i zaciekawionej gromadce młodzieży z ożywieniem prawił o użyźnianiu przez uprawę łubinu ziemi niemającej pastwisk, spostrzegłszy nadchodzące kobiety, rzucił się ku nim i obie ręce ucałował. Po chwili zjawiła się i Pabianowa, którą dziewczęta z wielkim krzykiem z gumna wywołały, i właśnie już menuetowe swe dygi, o Giecołdach napomykając, przed panną Martą Korczyńską wykonywała.
Działo się to pod samą ścianą gumna, lasem chwastów obrosłą» ku której, ze strony przeciwnej, od Anzelmowej zagrody, posuwała się hałaśliwa i pełna śmiechów gromadka. Była tam panna młoda, ślubną swoją suknią jaśniejąca, i z pomocą męża, jako też kilku dziewcząt i chłopców, gwałtem na wesele swe przywodząca sąsiada Anzelma. Nie miał przyjść wcale, nie mógł dobrowolnie mieszać się w gwary, w hałasy, w tłumliwe gadania; zamknął się był nawet w swoim przeciwku: ale go tam szarańcza weselna opadła, pod przewodnictwem panny młodej, która pierwsza przez otwarte okno do wnętrza przeciwka wskoczyła. Dopoty go hrabią, mrukiem, gardzicielem i tetrykiem przezywali, dopóty prosili i piekielnie nad samemi uszami hałasowali, dopóki nie zgodził się pójść z nimi na godzinkę, na jednę godzinkę, byle państwu młodym tej ubligi nie uczynić, że blizki krewny i najbliższy sąsiad, weselnemi godami ich wzgardził. Tyle tylko uprosił sobie, że pozwolili mu nowe buty wdziać i czarnym krawatem kołnierz codziennej koszuli obwiązać. Teraz już nie opierał się, tylko, wielkiej baraniej czapki co moment przed znajomymi uchylając, ze zmąconym wzrokiem i cierpiącym uśmiechem szedł tam, dokąd go Elżusia z jednej strony, a Franuś z drugiej, pod ramiona wiedli.
Wtem, gwałtownym prawie ruchem, ramiona swe uwolnił i ściślej jeszcze otulając się kapotą, z oczami w jeden punkt wlepionemi ku ścianie gumna cofać się zaczął, aż plecami oparł się o nią, po kolana prawie w wysokich chwastach stając. Zobaczył Martę, która spostrzegła go także i, kilka jeszcze szerokich kroków uczyniwszy, stanęła. W czarnej spódnicy i mantyli, z liliową kokardą u szyi, trochę przygarbiona, jak ciężki słup, z podaną naprzód małą, żółtą, pomarszczoną twarzą, przed nim stanęła.