Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 388.jpeg

Ta strona została przepisana.

Rozswawolona, gromadka, z panią młodą na czele, dokazawszy swego, pierzchnęła w strony różne; oni zaś przez całą minutę na siebie patrzyli. Anzelm, zwolna czapkę nad głową podnosząc, przyciszonym i bardzo zająkliwym głosem zaczął:
— Kopa lat... ko...ko...pa... lat...
A ona także zaczęła:
— Góra z górą... góra z górą...
I wyciągnęła ku niemu swoję dużą, ciemną rękę, którą on powolnym ruchem ujął i w obu dłoniach zatrzymał. Znów, milcząc, na siebie patrzyli; jej broda i dolna warga trząść się zaczęła, on głową zwolna kołysał.
— Dwadzieścia trzy lata,.. dwadzieścia trzy lata... — mówiła.
A on, w skupionej, jakby osłupiałej kontemplacyi pogrążony, oczu z niej nie spuszczając, zaczął:
— Poranek widział kwitnącą, rumianą, a wieczór...
Urwał, mocniej głową wstrząsnął, kędyś w bok spojrzał. Ona zarumieniła się tak, jak to w czasie poranku bywać musiało, lecz nagle, jakby otrzeźwiawszy, zaśmiała się:
— A pan Anzelm może myśli, że nie postarzał? Oj, oj! Wieczny śmiech! Nie my jedne starzejemy...
— Wyrwał się z toni wspomnień, w którą go pogrążał widok tej kobiety, rękę jej ze swoich rąk wypuścił i z uśmiechem zażartował:
— Słusznie! A jakże! Starość grubijanka: nikogo nie zdobi...
Nie zauważyli, że obstąpiło ich kilku starszych bohatyrowieckich gospodarzy, którzy Martę niegdyś znali i ku niej szli z powitaniem. Każdy jej przypominał, jak niegdyś ją w Korczynie widywał; jeden nad długością ubiegłego czasu zastanawiał się; drugi chciał wiedzieć, czy pamięta brata jego, który podówczas kędyś daleko i na zawsze z okolicy wywędrował; trzeci, najstarszy, zcicha coś prawił o swoim synu, o panu Andrzeju Korczyńskim i ruchami głowy na zaniemeński bór ukazywał. Ona wszystkim ściskała ręce, wszystko pamiętała i razem ze wszystkimi głową trzęsła, powtarzając:
— Stare czasy! stare czasy!
Potem, przez Fabianową zapraszana, do gumna weszła i tam także pośród siedzących na ławie niewiast sporo dawnych i dawno niewidzianych znajomych swoich ujrzała. Rzuciła się ku niej, w jasne barwy dnia tego ubrana, Starzyńska i wpół z płaczem, wpół ze śmiechem swego pierwszego nieboszczyka przypominać jej zaczęła; podeszła Walentowa i oświadczyła swą dobrą o tem pamięć, że panna Marta niegdyś, w onych starych i inszych, wcale inszych niż teraźniejsze, czasach, troje jej dzieci czytania i pisania nauczyła; zbliżyła się też i Giecołdowa, rękomendując się jako dzierżawczyni sąsiedniego folwarku i papierosami ją traktując; inne wypowiadały zdziwienie, że ją tu widzą... Ona, wszystkie powitawszy, na ławie pomiędzy niemi zasiadła, dziwiącym się, odpowiadając:
— A. cóż robić? moje panie! co robić? Nie chciało się kurze na wesele, ale musiała...