Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 393.jpeg

Ta strona została przepisana.

dzę i na dnie Niemna prawie wołałbym leżeć, niż z takiemi wątpliwościami żyć...
Justyna cichych tych słów słuchała z pochyloną głową i, jak najprostsza wiejska dziewczyna, ze zbożowej ściany, do której się przycisnęła, długie słomy i kruche źdźbła usłych ziół wywlekała. Czuła, że głowę jej płomieniem ogarnia wzrok uporczywy i namiętny, i słyszała szept cichszy jeszcze niż przedtem:
— Cudnie te jarzębiny czarne włoski pani ubierają i sukienka ta sama, która była pod ten czas, jak spoólnie jeździliśmy na Mogiłę?
Chwilę milczał, a potem poprosił:
— Żebym ja mógł jednę gałązkę tej jarzębiny dostać... zdaję się, że już i przez to szczęśliwy byłbym!
Szybkim ruchem ponsowe grono od białego stanika odpięła i, podając mu je, głowę podniosła. Kilka sekund patrzyli na siebie, oboje spłonieni i prawie drżący... Potem on, gestem namiętnej radości włosy z czoła odrzuciwszy, gałązkę jarzębiny u guzika siermiężki umieścił.
W tem u wrót gumna zrobił się ruch niezwykły: rozstępowano się tam przed kimś, kogoś witano. Muzyka grać przestała; Kaźmirz Jaśmont w posuwistych podskokach ku wrotom pobiegł; za nim skoczyli Domuntowie i kilka dziewcząt pośpieszyło. Na salę tańców weszła Domuntówna, ale Domuntówna w metamorfozie. Kto ją przedtem bosą, rozchochraną i kulawego konia pędzącą widział, z trudnością teraz poznawał. Suknię miała amarantową, obfitemi draperyami obwieszoną, z tyłu w ogromną turniurę zaopatrzoną. Było to arcydzieło krawca z najbliższego miasteczka, w którem też zapewne kupiła wielkie złote liście z pozłacanego papieru, przystrajające jej wysoko spiętrzone i od pomady świecące się włosy. Na rękach miała biała rękawiczki, w ręku papierowy wachlarz, malowany, a od całej jej osoby biły błyski złoto i srebro udających szpilek, kolczyków, bransolet. Szła wyprostowana, bardzo utwarzy czerwona, śmiała, lecz ponura. Dziadunio, w śnieżnej kapoacie, we wrotach gumna przez Witolda i kilku innych ludzi otoczony i zatrzymany został, a ona, zaledwie parę kroków na toku uczyniła, spostrzegła dwie osoby: pannę i kawalera, w cienistej pomiędzy torpami uliczki wychylających się pod światło latarni. Stali bardzo blizko siebie; panna jarzębiny miała na głowie, a kawaler — w pętlicy ubrania. Widok ten niby pięścią w pierś jej uderzył; wydęła usta, a pod sobolowemi brwiami szafir jej oczu roziskrzył się i naokół gniewne błyskawice cisnął.
We wrotach rozlegały się wesołe śmiechy. Dziadunio uporczywie Witolda Korczyńskiego za ojca jego, Benedykta, poczytywał, a o dziadku, Stanisławie, mówił jak o obecnie żyjącym dziedzicu Korczyna. Że pradziad Dominik już nie żył, o tem pamiętał, a wywijając w górze zeschłym palcem, z łuną radości na wyłysiałem czole, wspominał:
— Dobry był z pana Dominika kompan... o! dobry...pamiętam... jakeśmy razem w trzydziestym i pierwszym roku...