Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 411.jpeg

Ta strona została przepisana.

ważniejsi i najuboższymi byli. Procesując się, w długi leźli. Adwokat — któż mógł wiedzieć, że był to oszust, skoro tak pięknie i rozumnie gadał? — pomyślny skutek zaprzysięgał, przez dwa lata jak krowy ich doił, aż nakoniec terminu uchybił, apelacyi w porę nie podał, i wszystko przepadło. Ale nie koniec na tem: trzeba im jeszcze wielką summę panu Korczyńskiemu wypłacić, i to wprędce, bo już nie przed jednym człowiekiem oświadczał, że ani godziny zwłoki nie udzieli, ani grosza nie daruje, a egzekucyą, gdy tylko czas przyjdzie, bez miłosierdzia cisnąć będzie. Czas zaś jest blizki: najdalej za dwa tygodnie egzekucyą nastąpi, a razem z nią już chyba skończenie świata, bo żeby nie wiadomo jak starali się, takich wielkich pieniędzy w dziesięciu nie zbiorą i nigdzie nie znajdą. Więc i w nich teraz strach uderzył; rozpoznali, że zagrzęźli w gąszcz nieprzeniknioną i że nijakiego dla nich ratunku niema, oprócz upokorzenia się i prośby o zmiłowanie.
Teraz ten i ów z płaczem mówił; Fabian także nie tylko już pot z twarzy ocierał. Znowu w ten sam cienki ton wpadł, jakim dziś zrana błogosławił do ślubu córkę.
— Bogiem ojcem świadczę się — wołał — że gorzko mnie jest, na starość, Łazarzem u bogaczowego progu żebrzącym zostawać! Na swoję biedy może-bym oczy zmrużył, ale cudze łzy na sumieniu nosić zbyt ciężko. Cóż mam, nieszczęśliwy, robić? Gryźć rzemień, — darmo! Przyszła potrzeba w pokorę uderzyć i syna rodzonego prosić, aby przed swoim ojcem naszym orędownikiem został...
Tu zapłakał się już rzewnie, ale wstydził się tej słabości, więc, chustką pot i łzy po twarzy rozmazując, przerywanym głosem uniewinniał się:
— Płacz utrapionemu nie grzech... I pies wyje kiedy smętny...
Apostoł zaś wołał:
— Przyjdzie Chrystus sądzić biednych i bogatych, żywych i umarłych....
Z tłumu wyosobnił się nieco wysoki, chudy, z czarnemi, obwisłem! wąsami Walenty. Na twarzy jego, zoranej i bladej, wyraz jakby długiego męczeństwa mieszał się z nieograniczoną, potulną cierpliwością. Zcicha, spokojnie mówił, że siedmioro dzieci wyhodował, córki wyposażał, dla synów guwernera przez lat kilka wspólnie z sąsiadami najmował, aby choć czytać i pisać umieli. Nie łatwoż przyszło z dziesięcio-morgowego grunciku wszystko to wydmuchać! Piersi sobie pracą nadwerężył, że dla ciężkiego oddechu trudno mu już za pługiem chodzić. Było jednak, jak było. Bóg nie opuszczał, a ludzie prawie i nie słyszeli o nim, tak spokojnie w swoim zaciszku siedział, harując i za wszystko Bogu dziękując. I choć od pana Korczyńskiego, tak samo jak inni, nie jeden raz złe słowo usłyszał, zniósł to cierpliwie i milcząc, jak ubogiemu przed wielmożnym przystało. Ale oto na starość zgłupiał. Namówiony, do procesu wlazł. Co teraz nastąpi? — nie wie. Pewno Przyjdzie gruncik sprzedać, długi pozapłacać i pod kościół z torbą pójść. Wolą boska: niech i tak będzie! Gdyby jednak pan Korczyński