Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 418.jpeg

Ta strona została przepisana.

— W grobie! gdybyż wszyscy... w grobie!
Nie mógł słuchać, nie mógł dłużej słuchać tych dźwięków i słów, które, wzbijając się z pod stóp wysokiej góry, zdawały się spływać z promiennego szczytu jego świeżej, gorącej miłości...
Ciężkim, ciągle miarowym, choć przyśpieszonym nieco, krokiem przebył sień zupełnie ciemną, salę jadalną, do której zaglądał księżyc, i wszedł do gabinetu, oświetlonego palącą się na biurku lampą.
Pokój ten był nietylko pracownią, ale zarazem sypialnią, i rzecz dziwna! zarówno jak przeciwek Anzelma, przypominał klasztorną celę. Jak tam tak i tutaj czuć było życie twarde, samotne, z miękkich wybredności i wesołych uciech odarte. Oprócz żelaznego łóżka ze szczupłą pościelą i z pięknym niegdyś, lecz starym, dywanem, — wielkiego biurka, kilku krzeseł i starej szafy, po brzegi księgami gospodarskiemi napełnionej, nic tu więcej nie było. Na ścianach tylko wisiało kilka rodzinnych fotografii i para strzelb, pośród niedźwiedziej skóry skrzyżowanych.
Przez wpółotwarte okno do pokoju tego naleciało mnóztwo białych nadniemeńskich motylków, wzbijało się pod sufit, krążyło dokoła lampy i z rozpiętemi, krepowemi skrzydły padało na okrywające biurko księgi i papiery. Benedykt usiadł przed biurkiem i wpatrzył się w te śnieżne, skrzydlate stworzonka. Coś mu one przypominały: jakiś moment bardzo odległy, lecz niezmiernie ważny, jakiś w życiu jego punkt zwrotny...
Niegdyś, dawno temu, był wieczór bardzo do tego podobny, równie ciężki i ponury. Te motylki tak samo jak teraz kręciły się koło lampy i na rachunkowe książki padały...
On coś wtedy postanawiał — i postanowienia nie dokonał, coś miał uczynić — i nie uczynił... Co to było? Brat... syn... A! brat! Wyciągnął rękę, i z pod przycisku wyjął list, już przeczytany, lecz który poraz drugi chciał przeczytać. I wtenczas było tak samo: wyjmował z pod przycisku list brata, i czytał go, zastanawiał się nad zawartemi w nim radami. Potem już zaledwie, kilka razy przez lat kilkanaście zamienili się listami, i to tamten zawsze odzywał się pierwszy, on zaś odpowiadał czasem w lat parę, krótko, zimno... bo po cóż?
Dziś znowu list od Dominika otrzymał, i miał takie uczucie, jakgdyby każdy jego wyraz spadał mu na serce ciężkim kamieniem, a w sercu piekącą łzą. Już mu się zdawało nieraz, że tyle tylko o bracie pamięta, ile o każdym, najobojętniejszym i bardzo dawno spotykanym, człowieku, — że wcale on dla niego nie istnieje; jednak dziś znowu się przekonał, że tak nie było. Swoja krew, swój ból, swoja hańba! Nic nie pomoże; całą godzinę po salonie chodził, z myślami i wspomnieniami bił się, oburzał, żółcią pluł, a teraz znowu ten list przeklęty z pod przycisku wyjął i czytać zaczął, tak zupełnie jakby rozkosz ostrą i podniecającą w męczeniu samego siebie znajdował.