Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 420.jpeg

Ta strona została przepisana.

został. Zupełnie tak, jakby z kogoś wyciekł strumień krwi, a tylko tu i owdzie ocalałe jej krople tułały się po żyłach z osobna, skurczone, skrzepłe...
Ale co stało się wtedy, owego wieczoru, który do dzisiejszego tak był podobny? Coś go wtedy pocieszyło, podźwignęło, do tego miejsca przykuło... Syn! I jak obraz, z mroku na jasny dzień wysunięty, stanął przed nim wyraźny, doskonale widziany moment dalekiej przeszłości. Otworzyły się drzwi pokoju, wbiegła przez nie istota ludzka młodziutka, swawolna, skacząca, i ze szczebiotem, z pieszczotą, wskoczyła mu na kolana. Drobne ramiona objęły jego szyję, niewinne oczy zajrzały w posępne źrenice, świeże dziecięce usta pocałunkami rozgładziły wszystkie zmarszczki i wszystkie chmury pozdejmowały mu z twarzy.
— Widziu! Kochasz ty Niemen? lubisz ty te motylki? lubisz ten ból za Niemnem, w którego głębi, w cieniu jodeł, zapomniany i nieuczczony twój stryj spoczywa snem wiecznym?
Dziecko już wtenczas to wszystko kochało, a on, pokusy i rady, gdzieindziej go wabiące, odepchnąwszy, wziął znów krzyż swój na barki i — jeden z trzech — tu pozostał...
Co to? Spieszne kroki ozwały się w przyległym pokoju, otworzyły się drzwi, — te same co wówczas, — do gabinetu wbiegł zgrabny, wysmukły, młody mężczyzna. Znowu on! tylko dorosły teraz i tak dojrzały, jakby każdy rok przez niego przeżyty w widokach i wrażeniach życia, nakształt ziarna w sokach ziemi, nad miarę rósł i nabrzmiewał. Przez pokój przyległy biegł, ale u drzwi gabinetu zatrzymał się i, prędko oddychając, chustką powiódł po rozognionej i spotniałej twarzy. Przybywał widać z miejsca napełnionego upałem i ściskiem, a gdy twarz odsłonił, zdawać się mogło, że owo miejsce było także miejscem męczarni. Niewysłowiona męka biła mu z oczu i zmarszczkami występowała na czoło. Benedykt ruch żywy na fotelu uczynił, naprzód się podał.
— Witold! Wejście syna było dla ojca niespodzianką.
— A co? zkąd przychodzisz? czegożeś taki rozgrzany i zmęczony?
Młodzieniec, nie odpowiadając, naprzód postąpił i przed ojcowskiem biurkiem stanął.
— Mój ojcze!...
Zawahał się, oczy spuścił i po kilku sekundach dopiero, zwykłym sobie ruchem stanowczości ręce w tył zakładając, zcicha dokończył:
— Przychodzę; mój ojcze, z ustami i sercem pełnemi skarg!
— Na kogo? czyich? — zapytał Benedykt.
— Ludzkich... na ciebie, ojcze!
Benedykt oczami błysnął.
— Na mnie, cóż? Czy kogo na drodze zrabowałem, albo czyje dziecko na śniadanie zjadłem?
— Na wszystko błagam cię, ojcze — zawołał Witold, — porzuć ten ton drwiący i rozjątrzony, z jakim przemawiasz, ilekroć pew-