Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 421.jpeg

Ta strona została przepisana.

nych stron życia, dla mnie nad życie droższych, dotykamy!... Młody jestem, to prawda... lecz cóżem winien temu, że natura, zamiast serca, nie włożyła mi w piersi busoli, z igłą zwróconą ku drodze użycia, zysków i... świetnej karyery!
Wzrok Benedykta przemknął po leżącym na biurku liście Dominika, jakby go ku niemu ostatnie wyrazy syna pociągnęły.
— No, dobrze — zaczął, — czyż ja kiedy tego pragnąłem? Czego chcesz?
— Dla siebie, ojcze, nic nie chcę; dla ludzi... wiele!
— Androny! — krzyknął Benedykt i, żywo podnosząc się z fotelu, z płomieniem w oczach, z brwią namarszczoną mówił, a raczej wołał, dalej: — Wiem gdzie byłeś! domyślam się, co ci tam nagadali! Skarżą się, że dobro ich zagrabiłem, że ich ze skóry obdzieram... prawda?
— Tak, ojcze!
— Czekaj-że więc!
Z temi słowami ku szafie się rzucł, spory zwój papierów z niej wyjął i, do biurka wracając, mówił:
— Popatrz i przeczytaj! Musisz popatrzeć i przeczytać! Musisz przekonać się, że ten kawał ziemi, o który mi oni proces wytoczyli, do Korczyna zawsze należał... Musisz zawstydzić się za posądzenie, że twój ojciec kogokolwiek okradać chce!.. Do tego jeszcze nie doszedłem... Nie! Jakimkolwiek jestem, do tego jeszcze nie doszedłem... Musisz zawstydzić się!...
Gdy plan Korczyna na biurku rozkładał, wielkie ręce jego drżały, ale, hamując się, długo po planie palcem wodził, ze starych dokumentów wyjątki czytał, mówił, dowodził. Potem, prostując się i wzrok na syna podnosząc, zapytał:
— Cóż? wstydzisz się teraz?
— Nie, ojcze! — odparł Witold.
— Jakto? Nie przekonałem cię?
— I wprzódy przekonany byłem, że myśl nawet o przywłaszczeniu sobie cudzej własności przejść ci, mój ojcze, przez głowę nie mogła...
— Więc cóż? więc o co chodzi? więc czyjaż w tej sprawie wina?
Witold ręce w tył założył i, śmiałemi oczyma pałający wzrok ojca spotykając, odpowiedział:
— Twoja, ojcze!
— Facecya! — wybuchnął Benedykt. — Oni, jak tabaki w rogu ciemni, wierzą każdemu pokątnemu doradzcy, który z nich sobie trzodę dojnych krów chce uczynić; oni na każdym kroku wyrządzają mi psoty i szkody...
— Przebacz, ojcze — przerwał Witold, — dlaczego oni ciemni jak w rogu? dlaczego chciwością pożerani? dlaczego nieprzyjaźni?... Czy niczyjej winy w tem niema, tylko ich jednych?
Zapytania te tak uderzyły Benedykta, że umilkł, z ciężkiem westchnieniem rzucił się na fotel i wahającym się głosem przemówił: