Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 422.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego? dlaczego? Ha! gdybyż to można wszystkich, «czarnych mar i ciężkich plag życia zapytywać: zkąd? za co? dlaczego?
— My ich zapytujemy — podchwycił Witold. — Tak, mój ojcze, całą siłą umysłów i serc naszych zapytujemy, a one nam odpowiadają! Ta, o której teraz mówimy, odpowiada: „Zrodziły mię omamienia i nienawiści wieków; zagłada moja w świetle i miłości...“
Teraz, wszystko, co ubierał z książek i od ludzi; wszystko, co włożyła w niego natura, a rozjaśniła i potwierdziła nauka, wylewać mu się zaczęło z ust wymownych i drżących. W szerokich zarysach kreślił idee i teorye, od których urzeczywistnienia, zdawało się mu, zależy wzmocnienie i odrodzenie narodow, jego narodu nadewszystko; w których dostrzegał jedyną podporę dla najwyższych myśli i podbojów, w wiekowej pracy zdobytych przez ludzkość; które, wedle niego, przynieść miały ratunek dla krwawych cierpień, lasem rąk, do nieba o pomstę wyciągniętych, wyrastających z gruntu, oranego przez złość i przemoc.
Od abstrakcyi, mających dla niego urok tak nieprzeparty, że, mówiąc o nich, wyglądał jak człowiek w niebo zbawienia zapatrzony, niespokojnie przebiegł do powszedniej, palącej rzeczywistości. Opowiadał wszystko, co widział i słyszał tam, zkąd przybył; powtarzał prośby, z któremi go tu przysłano, skargi i obwinienia, które szumiały mu jeszcze w uszach i paliły serce.
Benedykt nie przerywał, milczał, a biegły tylko znawca dusz mógłby odgadnąć, jakie uczucia zapalczywa mowa młodzieńca budziła w jego srodze i tajemniczo zatrutej duszy. Zagłębiony w fotelu, przygarbionemi plecami do poręczy jego jakby przyrósł; z bledszej niż zwykle i w tysiąc zmarszczek zoranej twarzy długie wąsy nieruchomo na pierś mu zwisały; oczy jego czasem mąciły się aż do dna, i powieki na nie opuszczał, to znowu je podnosił i namiętne płomienie na syna z piwnych źrenic ciskał. Jak grób milczał i jak w grobie odbywały się w nim rzeczy posępne i tajemnicze. Czy przejmujące go z kolei uczucia były wstydem, żalem lub gniewem — to pewna, że cierpiał, a cierpiąc, czuł jednak, że z obfitych i gorących słów syna powstawała i o pierś mu uderzała jakaś fala błękitna, śpiewna, niegdyś mu dobrze znana, lecz przez życie pochłonięta, a teraz, niby z przepaści życia, ku niemu powracająca.
Zdaleka, bardzo zdaleka dochodziły tu jeszcze urywane nóty starych pieśni, nad osrebrzoną powierzchnią Niemna chórem śpięwanych; u okna białe motylki z lekkim stukiem na biurko padały, I bijąc trwożliwie krepowemi skrzydłami o księgi rachunkowe i rozłożony plan Korczyna. Rzucał na nie czasem wzrokiem i spotykał także ku brzegowi biurka odrzucony i szeroko rozwarty list Dominika. Ilekroć spojrzenie po tym liście przesunął, tyle razy usta, mające już gwałtownem słowem wybuchnąć, zamykał, zmącony wzrok ku ziemi spuszczał i znowu milczał, coraz pilniej, z coraz boleśniejszem prawie wytężeniem wsłuchając się w mowę syna.