Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 424.jpeg

Ta strona została przepisana.

wody. Przypomniał sobie teraz, że powielekroć uderzały go i niepokoiły jakieś blade cienie, po twarzy tego młodzieńca błądzące, mgły znużenia przyćmiewające czasem ognistość jego wzroku, pierwsze zarysy zmarszczek na czole, które, według praw natury, jaśnieć powinno było nieskazitelną świeżością poranku i wiosny.
Pochylił się, szyję wyciągnął, wpatrzył się w syna. Tak! było to istotnie dziecię dnia burzliwego i ciemnej nocy. Nigdy w jasną pogodę pąki kwiatów nie rozwierają z tak męczeńskim pośpiechem swych purpurowych kielichów. Łatwo było poznać, że ta rozmowa z ojcem sprawiała mu nieopisaną mękę i że ku tej męce popychała go, tak jak niezawodnie ku wszelkiej innej popchnąć-by musiała, siła przekonań i uczuć, pracująca w nim z nieprzezwyciężonością i bezwiednością krwi, w żyłach człowieka krążącej. Dłonią szczupłą, taką, jaką miewają ofiary górnych marzeń, ale której namiętne ujęcie silnem i uporczywem być musiało, wodził po czole strapionem, udręczonem, nad rozgorzałem! źrenicami bladem.
— Ciężko... straszno... straszno mi tak mówić do ciebie, ojcze! Rozdarty jestem pomiędzy tobą a tem, co mi nad ciebie, siebie, nad wszystko droższe... Nie jam jeden taki! Co sprawiło, że pełni jesteśmy bezbrzeżnej litości nad maluczkiemi mrówkami i kretami ziemi, że w ciemne i ciasne ich podziemia iść pragniemy i idziemy, choćby wśród nich oczekiwało nas całopalenie własnego ciała i serca? Co sprawiło, że nie możemy, choćby w pokładzie złota, tkwić z nieruchomością grzybów, ale pragniemy biedź, ratować, pocieszać, uczyć, budzić, wskrzeszać? Co to sprawiło? pochód wieku, którego jesteśmy dziećmi? czy wezbrane morze myśli ludzkich, którego sami jesteśmy żeglarzami? Czy to inne morze cierpień, które, zalewając nam serca i gardła, budzi w nas jasną i wczesną świadomość powszechnego bólu świata, z bezbrzeżnem dla niego współczuciem? Ale to współczucie, te święte dla nas idee, razem z krwią krążą nam w żyłach, z mózgiem myślą, z sercem tętnią... One są epopeją naszą, z nich powstają nasze tragedye... One też są naszą jedyną nadzieją! Jaką nadzieją? O! jej imienia, ty, ojcze, wspominać zabraniasz... tu nie wolno żadnego świętego imienia wspominać, bo ciągnie ono za sobą bladą marę strachu! Ten strach wieczny... ta ostrożność niewolników, których drżeniem przejmuje sam brzęk ich obroży... to zagrzebanie szlachetnej duszy i prochu bojaźni i interesu... ta obojętność dla wszystkiego, co nie żywi i nie odziewa ciała... ten brak miłości dla ziemi i ludzi...
— Witoldzie!
W tym wykrzyku, który Benedykt rzucił w mowę syna, był taki gwałt i bólu i gniewu, że młodzieniec umilkł nagłem zamyśleniem ogarnięty. Pochylił głowię.
— Wiem, ojcze, że bardzo byłem zuchwały, — dziwnie zmienionym głosem zaczął, — pomiędzy sobą i tobą wzniosłem zapewne ścianę nieprzebitą, i która rozdzieliłaby nas na zawsze, gdybym po tem, co się stało, żył jeszcze... Ale, jeżeli martwy u nóg twoich padnę, przebaczysz mi... prawda? przebaczysz? i znowu tak samo kochać mię będziesz jak niegdyś?... Tylko umarłemu dziecku prze-