Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 427.jpeg

Ta strona została przepisana.

ne serce, wybuchały zeń obfitemi i namiętnemi słowy. Natura niestworzyła go milczącym i skrytym.
Był czas, w którym dom ten rozlegał się cały od dźwięku jego głosu, hojnie wśród zbierających się tu tłumów rozrzucającego hasła, nauki, namowy, rozprawy, sprzeczki. Ale potem strasznie uciszyło go życie. Sto przyczyn na sto zamków zamknęło mu usta. Płynęły dni za dniami, lata za latami — on milczał. Z czasem i z samym sobą rozmawiać przestał o wszystkiem, o czem dawniej rozmawiał z mnóztwem ludzi: tak już przywykł. Dziś dopiero rozmowa z synem zerwała z jego serca kamienną pokrywę i otworzyła mu usta. Byłoż to opowiadanie? byłaż to spowiedź? byłoż to usprawiedliwienie się przed dzieckiem tak niezmiernie kochanem, a które mu dziś w oczy cisnęło gradem wyrzutów, prawie obelg?
Potrzebę usprawiedliwienia podszeptywało mu sumienie: „Wytłómacz, wytłómacz, dlaczego cię to dziecko znalazło takim, jakim się stałeś, i dlaczego straciłeś to wszystko, co je napełnia, a coś i ty w równej mierze niegdyś posiadał!“ — Serce w nim także wołało: „Mów! bo inaczej, nie pęknie i nie runie nigdy ta ściana, która wzniosła się pomiędzy tobą a tem dzieckiem, tą krwią krwi twojej, tym powtórzonym obrazem twojej młodości, tą powracającą falą wiary, nadziei, czarodziejskich i bohaterskich snów o nowych jutrzenkach i ofiarnych stosach!“
Mówił, opowiadał, co stało się i działo potem, gdy wszystko wpadło w wodę. Dawne to dzieje. Zdaje mu się, że nie dla dziesiątki, ale dwie setki lat, od tego czasu upłynęły, tak wszystko dokoła niego zmieniło się i w nim samym. Zmienił się zaś on nie odrazu, nie nagle, ale stopniowo, jak stopniowo rdza gasi blask i wyszczerbia ostrze zakopanego w ziemi żelaza: jak stopniowo szczupleją, tracą siłę i znikają nieużywane do ruchu członki ciała; jak stopniowo zmierzch wieczoru pochłania światło dnia; jak stopniowo ciemnieje w sobie, słabnie, gaśnie człowiek ciężko i nieustannie smutny....
Mógł był odejść w wesołe strony: nie uczynił tego. Mógł w lichych przysmakach życia szukać przypadającej nań cząstki szczęścia: nie używał ich wcale. Z górnej, lotnej jego młodości pozostało mu tyle, że podłości nie popełnił, a w pracy, choć poziomej i ciasnej, pogrążył się z surowością mnicha i zapalczywością taką, z jaką rozbitek chwyta i ściska jedyną deskę ze strzaskanego statku pozostałą. Na tę pracę, acz poziomą i ciasną, padał przecież i z góry jakiś promień. Jak ktoś, co dziwi się i usprawiedliwia, Benedykt ręce rozkładał i zapytywał:
— Cóż było robić? co było robić? Mówiono, wołano, zaklinano: „Ziemia! ziemia!“ Trzymałem ziemię...
Trzymał ją i dla siebie, bo w nią wrósł, i przez dumną ambicyą postawienia na swojem, i przez myśl o synu.
Ale w jeden punkt zapatrzony, inne z oczu tracił: jak wół ze schyloną pod jarzmem głową, jednę brózdę depcąc, inne dostrzegać przestawał; w jednem namiętnem usiłowaniu skupił wszystkie siły,