Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 428.jpeg

Ta strona została przepisana.

i na nic innego już mu ich nie stało. Żelazo nie czuje osiadającej na niem rdzy, ale człowiek łzami zrazu oblewa każdą na własnej duszy dostrzeżoną plamę. Gdy nie mógł żyć tak, jakby pragnął, gdy potem już i pragnienie innego życia w nim gasło; gdy nad rozwartą książką oczy mu do snu kleić się zaczynały, gdy spory i kłótnie różnić go z ludźmi poczęły, gdy zrazu ścigać wzrokiem, a potem i rozumieć przestawał różne oddalone drogi i myśli świata, — długo we środku mu coś płakało. Jak długo? nie pamięta, wie jednak, że z czasem przywykł do wszystkiego; tylko ten płacz wewnętrzny, którego już w sobie nie czuł, przemienił się w głuchy: i gorzki war, co chwila wybuchający zeń gniewem, rozjątrzeniem, niby ciężką przeciw życiu i światu obrazą. Czasem jeszcze tylko daleka, nieosobista nadzieja błąkała mu się po sercu.
— Może on? może dla niego... przez niego... z nim?... O synu myślał. Była to już jedyna jego nadzieja...
Dwa razy w cichym domu zegar ścienny ogłaszał popółnocne godziny, a Benedykt jeszcze rozmawiał z synem, lecz już inaczej niż wprzódy. Jak niegdyś, przed wielu laty, Witold ramiona na szyję ojca zarzucił i rozpalonemi usty scałował grube łzy, które po tej twarzy ściemniałej, spalonej, ze zmarszczki na zmarszczkę ściekały. Myślał on, że bez zaprzeczenia samemu sobie wolno mu było z miłością przycisnąć się do tej piersi, która przyjęła w siebie wiele ostrych grotów i coś większego, wyższego nad własny interes osłaniała albo osłaniać mniemała; że bez zaprzeczenia samemu sobie wolno mu było ze czcią całować te ręce, których nie wybieliły próżniactwo i zbytki. Przypomniał sobie, że to nawet, co w sobie nosił i nad własne życie cenił, jemu był winien.
— Ojcze mój! do grobu, do ostatniego tchnienia wdzięczen ci będę, żeś mię nigdy od reszty ludzkości nie oddzielał, piedestałów mi nie budował, na królewicza i samoluba mnie nie chował. Gdyby nie ty, od kolebki pewno owiniętoby mię w watę zbytku i zamknięto w klatkę przesądu. Byłbym dziś może, jak ten nieszczęsny Zygmuś, lalką z żurnalu mód wyciętą i niedoszłym jakim artystą, albo, jak Różyc, kartką welinu w roztworze morfiny umoczoną!
Benedykt ręką jeszcze oczy zasłaniając, z poczynającym się na ustach uśmiechem, pod wąsami mruczał:
— No, tak, tak, chłopcze! Nie zgłupiałem przecież do tego stopnia, aby myśleć, że syn mój z innej gliny niż inni ludzie ulepiony, i nie spodlałem tak, aby poddać się woli bab, które-by z mego dziecka zrobiły ładnie ufarbowany gałganek!
Z wahającemi się jeszcze uśmiechami na siebie patrzyli. Więcej niż kiedy czuli jak niezmiernie kochali się wzajem, zrozumieli też jak bardzo byli do siebie podobni. Chwili jednej wielkiego uniesienia i piorunującego wspomnienia trzeba było na to, aby z jednego z nich spłynęła ta rdza, która mu przez długie lata osiadała duszę, i aby to podobieństwo wystąpiło jawnie i jasno.
Nagłym ruchem głowę w tył odrzucając i palcami ocierając wilgotne jeszcze oczy, Benedykt zawołał;