Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 431.jpeg

Ta strona została przepisana.

O aniele mówiąc, na Witolda ukazywał, do którego też przystępować zaczęli inni. Z godzinę trwał tam gwar wielki, z zapytań, odpowiedzi, śmiechów, okrzyków złożony.
Vivat pan Korczyński! Vivat pośrzednik nasz i orędownik! — co moment wykrzykiwał Fabian.
— Chwała Pana na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli! — modlił się Apostoł.
— A ja tak mówię: że z tego zasiewku, da Pan Bóg, pięknego plonu doczekamy... — przebijał się powolny, poważny głos Strzałkowskiego.
Może tam Witolda ściskano, całowano, może mu różne na przyszłość projekta i rady podawano, może nawet na rękach go podnoszono, bo zdyszany od zmęczenia i ogniście zarumieniony z chaty Fabiana wybiegł. Młodzież, po zielonej uliczce i dokoła gumna przechadzającą się, ukłonami lub ściśnieniami rąk powitał, najkrótszemi ścieżkami śpiesznie ku dworowi poszedł, i więcej już dnia tego w okolicy się nie pokazał.
Zdala go tylko potem widziano po drogach pole przerzynających z ojcem chodzącego. Przez dzień cały syn i ojciec ani na chwilę nie rozstawali się z sobą. Długo w gabinecie Benedykta nad rozłożonym na biurku planem Korczyna obaj siedzieli, zcicha pomiędzy sobą naradzając się, linio jakieś i cyfry na papierze kreśląc; a przed zachodem słońca kilku weselników, u samej krawędzi zielonej góry stojących, ujrzało na Niemnie łódkę, wiozącą dwóch ludzi, z których młodszy wiosłem robił.
Za Niemnem obaj na żółtą ścianę wstąpili i w borze zniknęli.
Przed zachodem słońca gody weselne Elżusi miały się ku końcowi. Przeszło o połowę zmniejszona kompania przechadzała się po zagrodzie i drodze; w gumnie, tak jak wczoraj, na oścież otwarłem, Zaniewscy jeszcze kiedyniekiedy na skrzypcach rzępolili i basetlą pohukiwali, a przy tej niedbałej i przerywanej muzyce dwie lub trzy pary od niechcenia czasem pokręciły się na toku. U ścian obrosłych chwastami, u płotków, w śliwowym gaju, na wązkim ganku świrna, rozmowy toczyły się ożywione, we włosach dziewcząt iskrzyły się kwiaty, ale kawalerowie nie mieli już na rękach białych rękawiczek, ani tej rzeźkości i zamaszystości w postawach i ruchach, które początek zabawy obudzał.
Zbliżając się do końca, wesele cichło, leniwiało, z wielkiego hałasu roztapiało się w szmer wesołemi notami jeszcze przetykany, lecz który — czuć to było — zaraz, zaraz utonąć miał w szarem, jednostajnem jeziorze codziennej troski i pracy.
Na podwieczorku ożywienie było największe. Zaprzęgano tam do bryczek i wózków konie, a czynność tę spełniali sami ich właściciele, z wyjątkiem tylko dzierżawcy Giecołda i ekonoma Jaśmonta, którzy jednak hałasowali najwięcej, parobkom, za furmanów im służącym, głośne rozkazy wydając.
Pierwszy drużbant komenderował należytem szeregowaniem orszaku, mającego państwu młodym do domu ich, więc do jaśmon-