Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 438.jpeg

Ta strona została przepisana.

postawie, na schodku małego ganku siedział, plecy o słupek opierając.
— Gdzie panna Justyna, stryjku? Tylko co tu była, a teraz nigdzie jej nie widać. Gdzie poszła? Może do domu?...
Stary ku brzegowi góry ręką wskazał.
Zdaje się, że nad Niemen poszła...
Jan rzucił się już we wskazanym kierunku, kiedy go głos stryja zatrzymał.
— Janek! poczekaj trochę! posłuchaj! Czego ty latasz jak zwaryowany i rozum tracisz? Co z tego będzie? czy z tego co będzie?
Mówił to z surowością, którą wielki niepokój pokrywał. Jan też przystanął zrazu, i widać było, że słowa stryja wyrozumieć usiłował, ale nie mógł: takie go niecierpliwości paliły i tak go coś z miejsca podrywało.
— Aj, aj, stryjku! niech już później! Czasu teraz nie mam! — zawołał, i pędem puścił się we wskazaną stronę.
Zaledwie na krawędzi zielonej góry stanął, gdy niżej, w połowie jej stoku, pod rozłożystą topolą srebrną, białą suknię i czarne włosy, w grona czerwonych jarzębin ubrane, zobaczył. W mgnieniu oka obok Justyny stanął.
— Strasznie zląkłem się! — mówił; — myślałem, że pani może już do domu poszła, bez pożegnania!
Justyna ruchem ręki ukazała mu roztaczający się przed nimi widok. Był on wspaniałym i olśniewająco świetnym. Blade słońce jesienne w momencie zachodu swego ustroiło się w takie blaski i barwy, jakich, na zenicie nawet królując, nie posiadało nigdy. Tarczy słonecznej widać nie było, bo okryła ją płachta złota, purpurą i fioletem przetykana: wyżej zaś, po całym błękicie nieba, rozsiały się puchy obłoków szkarłatem i złotem nalanych i nierówne, podarte, krepowe niby smugi srebra i fioletu. Wszystko to było ruchome, jak żywe, płynęło, przelewało się, mieniło i jak w zwierciedle odbijało się w szerokich, przejrzystych, prawie nieruchomych wodach rzeki. Więc i ona od dalekiego zakrętu płynęła zrazu samom czystem złotem, a potem na dnie swojem ukazywała rozrzucone w nieładzie rubiny, opale, ametysty i agaty. Wydawała się rozwartą i przez kryształową szybę zlekka przysłonioną kopalnią klejnotów. W zarzecznym borze, także blaskami przenikniętym, żółte pnie sosen wyraźnie oddzielały się od siebie, a pomiędzy niemi zdala nawet dostrzedz było można krwistą rdzawość usychających paproci i dno lasu opływającą srebrzystość siwych mchów. Górą, po koronach sosen prawie czarnych, tu i owdzie ślizgały się i kładły złote i seledynowe rąbki. Wszystko to zaś, niby zaklęty obraz, stało w zupełnej ciszy i pustce powietrza. Ptactwo po gniazdach usypiało, i tylko w rozłożystej topoli srebrnej czasem jeszcze ćwierkało coś, szeleściło i wnet milkło.
Jan patrzył na wodę, bór, niebo.
— Cudności! — rzekł.
— Cudności! — powtórzyła Justyna.