Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 439.jpeg

Ta strona została przepisana.

Spojrzeli na siebie, i wnet znowu utopili wzroki w rozwartej u stóp ich kopalni klejnotów. Z nieba i z pod wody padały na nich i od stóp do głów oblewały ich gorące i świetne blaski. Stali w nich nieruchomi, milczący, z owem wewnętrznem drżeniem, którem napełnia ludzi zbliżanie się wielkiej chwili ich życia. Tak nadlatujący z oddali wicher wstrząsa głębiny lasów i tak przed wejściem słońca dreszcz rozkoszy i trwogi przebiega po obudzonej ziemi.
Zaczynali rozmawiać, ale rozmowa im nie szła; głosy cichły, czemś przytłaczane, i słowa urywały się w połowie. Zdawać się mogło, że o czemkolwiek mówić pragnęli — nie mogli... jeszcze nie mogli.
Pod ogorzałą skórą twarzy Justyny przepływały co chwila rumieńce zawstydzenia; oczy Jana co chwila zwracały się ku niej i z chmurną trwogą odwracały w inną stronę. Było to tak, jakby oczekiwali, aby z nich spłynęły i na ziemi przygasły te wielkie blaski, które każdy rys i każde drgnienie ich twarzy ukazywały z wypukłością rzeźby, wśród jaskrawego tła umieszczonej.
Wkrótce też owe blaski przygasać zaczęły na niebie, a jednocześnie i wody rzeki powlekły się szarością, po której już tylko tu i owdzie błądziły fioletowe lub czerwonawe smugi. Drzewa boru zmieszały się i utworzyły czarną, nieprzebitą dla oka ścianę. Zmrok łagodnemi falami spływać zaczął od gwiazd, które stopniowo pozapalały się na pociemniałem sklepieniu. Cisza panowała wielka.
Wtem, pośród ciszy, od dalekiego punktu okolicy doleciał przeciągły, kilka razy powtórzony okrzyk. Ktoś kogoś wołał. Niby w borze przyczajony duch psotny a smętny wołanie to porwał i niósł w głębie boru, powtarzając je długo, przeciągle, srebrnie.
— Echo! — szepnęła Justyna.
— Z tego miejsca gdzie my teraz stoim, najlepiej echa słyszeć się dają, — odpowiedział Jan i, jakby towarzyszce przyjemność chciał zrobić, donośnie zawołał: — Ho! ho!
Za rzeką, po głębinach boru podniosło się długo, raźnie, wesoło:
— Ho! ho! ho! ho!
Ostatni dźwięk doleciał tu już tylko przeciągiem, rozwiewnem westchnieniem.
— Niech pani teraz trochę z echem porozmawia! — poprosił Jan.
Zbliżył się do Justyny tak, że ramieniem rękawa sukni jej dotykał; w przytłumionym głosie jego czuć było, że drżał.
— La! la! la! — zawołała.
Śpiewnie, figlarnie echo aż pod koniec firmamentu poniosło notę: — La, la, la, la!
— Panno Justyno! — zaczął Jan, — niech pani echu powie to imię, które dla pani najmilsze jest na świecie! Proszę, proszę, na wszystko proszę zawołać tego, kto dla pani miły!
Pod spadającemi na jej czoło liśćmi topoli stała płonąca i tak wzruszona, że na chwilę oddech zatrzymał się jej w piersi. Aż nad coraz więcej ciemniejącą rzeką, w coraz ciemniejszem powietrzu, zabrzmiało imię:
— Janku!