Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 443.jpeg

Ta strona została przepisana.

zaraz opowiadać zaczęła, jak wybornie bawiła się na weselu, mówiła, o tańcach, w których udział brała, o śpiewach na Niemnie i t. d.
Kirłowa z rozrzewnieniem na nią patrzyła, dłonią gładząc jej jasne włosy.
— Pierwszy raz w życiu rozstałyśmy się na tak długo — rzekła, zwracając się do Benedykta; — ale to dobrze, że dziecko zabawiło się trochę. U nas w Olszynce życie bardzo jednostajne i pracowite, a młodość rozrywki potrzebuje...
Nie skończyła jeszcze mówić, kiedy na wschodach ukazała się Justyna i, szybko ku Karłowej podbiegłszy, w rękę ją pocałowała. Oddawna już okazywała jej zawsze niezwykłe uszanowanie i sympatyą, mówiąc, że spostrzega w niej żywe podobieństwo do swej wcześnie utraconej matki. Ale dziś twarz młodej panny była tak rozpromieniona, taki wyraz pogody i szczęśliwego rozmarzenia okrywał jej śniade czoło i napełniał oczy, że Kirłowa z uwagą popatrzyła na nią i, szyję jej obejmując, do ucha szepnęła:
— Domyślasz się z czem przyjechałam... i wszystkie chmurki na suche lasy od ciebie frunęły! Cieszę się... o, jak cieszę się! Tak szczerze pragnę twego szczęścia i jeszcze czyjegoś... czyjegoś!
Justyna nic nie odpowiedziała, tylko filuterny uśmiech przemknął jej po ustach i w źrenicach.
— A teraz, dzieci! — ku swojej gromadce zwróciła się Kirłowa, — ruszajcie do ogrodu! Nim ja z panem Benedyktem i Justynką rozmówię się, popatrzcie sobie na śliczny korczyński ogród. Tylko cicho, grzecznie, nie hałasować, bo to-by pani Benedyktowej przykrość zrobić mogło!
Chłopcy ruszyli się zaraz, Rózia małą Bronię za rękę wzięła, chcąc i ją uprowadzić. Ale dziecko, przerażone oczy ku siostrze zwracając, obu już piąstkami spódnicę matczyną pochwyciło.
— Ja tu... ja z mamą! — z koralowych ustek wydobyła się prośba żałosna.
Kirłowa ramionami ruszyła.
— Niech już zostanie... co z tym czarnym rozczochrańcem robić? Zresztą, takie to jeszcze małe i głupie, że wszystko przy niem mówić można. Nic nie rozumie i nic nie powtórzy najpewniej!
Gromadka, z najstarszą Marynią na czele, ku ogrodowi ruszyła. Przez salon przechodzili wszyscy na palcach, bo zamknięte drzwi od pokoju pani Emilii sprawiały na nich rodzaj groźnego i uroczystego wrażenia. Witold, który dnia tego po raz pierwszy młodziutką przyjaciółkę swoję zobaczył, do ogrodu też za nią pobiegł. Zygmunt, niedbale ręce w tył założywszy, powoli, sztywnie, po pustym salonie przechadzać się zaczął.
W gabinecie Benedykta Kirłowa przy stole, na którym leżało kilka książek Witolda, usiadła; u kolan jej przykucnęła Bronia, której różowa sukienka i śniade, nagie ramiona wypukłe odrzynały się na tle czarnej matczynej sukni. Justyna obok, a gospodarz domu naprzeciw miejsce zajęli.
Zaledwie przecież Kirłowa, ze zmieszania i ze wzruszenia aż po brzegi jasnych włosów zarumieniona, kilka słów wybąknąć zdo-