Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 447.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Wszystko to — zwrócona do Kitlowej kończyła Justyna — już-by mi przyjęcie tej ofiary, za którą, jednak wdzięczna jestem, niemożliwem uczyniło... Ale najważniejszą i stanowczo w tym wypadku rozstrzygającą rzeczą jest to, że od wczoraj jestem zaręczona...
Na chwilę dotknięci oniemieniem, wszyscy obecni jednogłośnie zawołali:
— Co? kiedy? jak? z kim? z kim?
Justyna powstała. Coś ją z krzesła podniosło i warem oblało.
— Z sąsiadem Korczyna, właścicielem kawałka ziemi w bohatyrowieckiej okolicy, z panem Janem Bohatyrowiczem! — wypowiedziała zwolna, głosem trochę od wzruszenia drżącym.
Teraz dopiero w obecnych uderzył grom zdumienia. Pokój napełnił się wykrzykami.
— Co to? jak to? kto to? Żartujesz! Ona żartuje! Pani żartuje!
Widać jednak było po Justynie, że nie żartowała wcale. Brwi jej ściągnęły się; z podniesioną głową, błyskającym wzrokiem po obecnych wodziła. Nakoniec Benedykt ręką machnął.
— A poczekajcież, państwo! — zawołał, — niech ja się jej o wszystko rozpytam!
Do siostrzenicy się zwrócił:
— Nie żartujesz, Justysiu? seryo mówisz? zaręczyłaś się naprawdę z jakimś Bohatyrowiczem? Pokazała mu swoję rękę.
— Widzisz, wuju, pierścionka matki mojej na palcu nie mam. Wczoraj mu go oddałam. Serce, ręka i przyszłość moja do niego należą.
Benedykt dziwnie jakoś czmychnął, coś zamruczał, na siostrzenicę popatrzył i znowu zapytał:
— Jakimże wypadkiem poznać się z nim mogłaś?
Trocha smutny uśmiech po ustach jej przebiegł; pilnie przez kilka sekund wujowi w oczy patrzyła.
— Prawda, wuju, że tylko wypadkiem my i oni poznawać się z sobą możemy!
— No, no! — mruknął Benedykt, — te filozofie co innego, a twój los co innego! Czy zakochałaś się w tym człowieku, ha? Naprawdę kochasz go?
Znowu jakby elektryczna iskra w serce jej uderzyła, płomień na czoło a wilgoć w oczy rzucając. Podniosła głowę.
— Kocham go z całego serca i jak w to, że żyję, wierzę, że jestem kochaną, — odpowiedziała.
Pani Emilii „zrobiło się niedobrze.“ Nagle i niespodziewanie globus do gardła podchodzić jej zaczął. Zdławionym głosem i z oczyma już łez pełnemi zawołała jednak:
— Justynko! jakto? ty taka dumna! ty, co przez dumę nic ode mnie przyjąć nie chciałaś, kiedy ja ciebie, jak wypadało, ubierać pragnęłam! Ty, co przez dumę najniewinniej żartować z siebie nie pozwalałaś! ty, odrzucasz teraz los świetny, wysokie stano-