Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 451.jpeg

Ta strona została przepisana.

Justyna przeszła pustą salę jadalną i kierowała się ku wschodom na górę prowadzącym, gdy usłyszała wymówione za sobą swoje imię. Obejrzała się i zobaczyła Zygmunta, który, u ściany stojąc, zwracał ku niej twarz, widocznie pobladłą i przerażoną.
— Czego sobie życzysz, kuzynie? — zapytała.
— Chwili rozmowy z tobą... na wszystko, co ci jest świętem na ziemi, o chwilę rozmowy cię proszę!
— Owszem, — z obojętną grzecznością odpowiedziała i zbliżyła się ku niemu.
— Kuzynko! czy to prawda... czy prawda, że odmówiłaś Różycowi, a wychodzisz za jakiegoś... jakiegoś... que-sais-je? zagonowego... chłopa?
— Prawda, — spokojnie odrzekła.
— Wielki Boże! taki mezalians... taki mezalians popełnić to narazić się na wieczną niezgodę myśli i gustów! Wiesz! jest to popełnić niemoralność!
Bystro, z nietajonem szyderstwem w twarz mu popatrzyła.
— Czy mię słuch myli, czy istotnie ty, kuzynie, ty, o zgodę w małżeństwie i o moralność troskę wyrażasz?
Zmieszał się trochę, ale wzburzenie i przerażenie z twarzy i postawy mu nie ustąpiło. Był, jak zwykle, żurnalowo ubrany, ale na tę chwilę żurnalową poprawność i sztywność utracił. Justyna odejść chciała; on rękę jej, którą wnet usunęła, pochwycił.
— Cóż więcej? — zapytała chłodno.
— To — zawołał, — że odgaduję cię, odgaduję wybornie motywa, pod których wpływem szalonego tego kroku dokonać postanowiłaś. Rozumiem... chcesz ścianą nieprzebytą rozdzielić się z dawnem wspomnieniem... z dawnem uczuciem... ze mną! Gdybyś za Różyca wyszła, należelibyśmy do jednego świata, musielibyśmy spotykać się z sobą... widywać... Więc uciekasz w inną sferę... mieszasz się z motłochem dlatego, aby zniknąć dla mnie, abym ja zniknął dla ciebie!
Patrzyła na niego szeroko otwartemi oczyma, znaczenia słów jego zrazu zrozumieć nie mogąc, a potem jakby własnym uszom nie dowierzając.
On miotał się i, szczerze przerażony, temperament swój i zwykły układ zmieniać się zdawał. Za głowę się schwycił.
— Nie czyń tego! zaklinam cię! Nie gub siebie i nie obarczaj tak strasznie mego sumienia... Jak widmo zamordowanej przeze mnie istoty, zawsze widziałbym cię przed sobą! Zlituj się nade mną i nad sobą samą! Przyrzekam ci, że oddalę się, że unikać cię będę, że niczem nie narażę cię na walkę, która straszną w tobie być musiała, skoro cię aż do tak rozpaczliwego kroku przywiodła!
Teraz dopiero zrozumiała, uszom swoim uwierzyła; tysiąc daremnie wstrzymywanych uśmiechów na twarzy jej zadrgało, — aż parsknęła głośnym, do powstrzymania niepodobnym, jak srebro dźwięcznym śmiechem. Był to śmiech młodej piersi i szczęśliwej duszy, tak szczęśliwej, że byle co wywołać z mej mogło dziecinną prawie wesołość. Z tym śmiechem, jak z perlistą, nieposkromioną