Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 452.jpeg

Ta strona została przepisana.

gammą, odwróciła się od niego, sień przebiegła i na wschody szybko wstępować zaczęła. Zniknęła już za załomem wschodów, a śmiech jej jeszcze w wielkiej sieni słyszeć się dawał, chociaż zmieszały się z nim figlarne także, to staccato, to znów piano dolce wygrywane dźwięki skrzypiec.
Zygmunt wyprostował się, usta trochę otworzył, według zwyczaju, którego nabierać zaczynał, własną, zaokrąglającą się postać wzrokiem obrzucił i przez zęby syknął:
— Prostaczka!
W niewielkim pokoju, pomiędzy łóżkiem z rozrzuconą pościelą a stołem, okrytym przyborami do golenia się i ubierania, Orzelski w kwiecistym szlafroku grał na skrzycach. Okno było otwarte; błękitne oczy grającego przesuwały się po widzialnych przez nie szczytach drzew, uśmiechał się, na palcach nóg stawał, jakby z falami tonów w górę leciał, wiatr przez okno wlatujący podnosił mu i kołysał nad głową białe jak mleko włosy.
Justyna, z oczyma jeszcze pełnemi śmiechu, który tylko co w piersi jej umilkł, gorąco zarumieniona, do zatopionego w muzyce ojca podeszła.
— Mój ojcze — rzekła, — mam do pomówienia z ojcem o czemś ważnem, bardzo dla mnie i dla ojca ważnem.
Grać nie przestając, z roztargnieniem na nią spojrzał.
— Co tam takiego? aha! wiem... pan Różyc... Ale poczekaj! niech wprzódy te... serenadkę skończę!...
Justyna przy oknie usiadła, czekała; a dźwięki serenady długo jeszcze to staccato, to piano dolce, to allegro, to znów andantissimo rozlegały się po pokoju. Nakoniec skończył, ustami cmoknął i, koniec smyczka całując, uśmiechnął się błogo.
— A co?... caca te... serenadka!...
Tymczasem wkrótce po odejściu Justyny bocznemi drzwiami do gabinetu Benedykta wsunęła się Marta. Nie weszła, jak zwykle, ze stukiem i impetem, ale wsunęła się dziwnie cicho, zmieszana, ciemną chustką otulona.
— Przysyłałeś po mnie, Benedykcie — zaczęła, — ale ja-bym i sama przyszła, bo wielką prośbę mam do ciebie... tylko nie wiem... słowo honoru, jak to powiedzieć...
— Cóż? może i ty zaręczyłaś się z jakim ładnym chłopcem? — zażartował Benedykt.
Ręką machnęła, naprzeciw krewnego na brzeżku krzesła usiadła.
— Tak już głupią nie jestem, aby o takich rzeczach myśleć... — z dziwną pokorą i uciszeniem odpowiedziała; — ale widzisz... Justynka za mąż wychodzi, i, jeżeli zgodzisz się... pozwolisz, ja przy niej, w jej... w ich chacie zamieszkam sobie...
— Co? co? — zawołał Benedykt.
— Słowo honoru, bardzo chcę przy nich zamieszkać, — ze spuszczonemi oczyma i splecionemi na kolanach rękoma mówiła dalej: — Chleba darmo im jeść nie będę, bo i doświadczenie w gospodarstwie mam, i siły do pracy jeszcze trochę... Im, gołąbkom,