Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 454.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Królu mój! — zawołała, — i ty, doprawdy, tak myślisz, jak mówisz? ty nie z litości nad starą krewną, nie z grzeczności tak mówisz?
— Ależ, jak Boga kocham! — krzyknął Benedykt — upamiętaj się! sama pomyśl!
— Bożeż mój, Boże! — zawołała, i w zwykły już sobie sposób, jak wicher porwała się z krzesła, do krewnego przypadła, ręce jego pochwyciła. — Królu mój! braciszku! otożeś mię uszczęśliwił! Wieczna pociecha!... A ja myślałam, że stary grat ze mnie, nikomu tutaj niepotrzebny, a wszystkim obrzydły! Ty-bo nie wiesz, braciszku, co to jest życie przebyć bez serca kochającego przy sobie, bez dobrego słowa ludzkiego! Wieczny smutek mię jadł, tęsknota, ponurość taka, że wołałabym czasem w grobie gnić! I perswadowałam sobie, a ciągle gryzło żądanie, aby dusza jaka serdecznie mi sprzyjała, aby komu do życia i szczęścia przyczynić się! Chciałam spróbować tam... ale teraz już nie chcę... słowo honoru, nie chcę, nie chcę, nie pójdę... Wieczny śmiech! po cóż ja mam ztąd iść, jeżeli tobie potrzebną jestem i jeżeli ty mnie jak brat siostrę lubisz?... O, królu mój, jakże ty mnie pocieszyłeś, jak uszczęśliwiłeś! Wieczna pociecha!
Garnęła się do niego, w ramiona go całowała, płakała, aż zakaszlała się tak, że przez minut parę do słowa przyjść nie mogła.
— Teraz — uspokoiwszy kaszel, zaczęła, — teraz, braciszku, musisz pozwolić, abym parę koni na parę dni ci zabrała... Do miasta pojadę, do doktora... leczyć się muszę, aby ci jeszcze módz jaknajdłużej służyć... Ze trzy lata już temu przeziębiłam się, w piwnicy warzywa na zimę układając, ale nie dbałam o to... „Po co mam leczyć się? na co? wieczny smutek!“ — myślałam! — i ambarasu nie chciałam nikomu robić... Czasem i bardzo źle ze mną bywało, taiłam się z tem jak z grzechem śmiertelnym... „Im prędzej, tem lepiej!“ — myślałam. — Ale teraz co innego. Jeżelim ja tobie potrzebna, jeżeli ty mnie lubisz i szanujesz, leczyć się muszę... aby jaknajdłużej ci, służyć, a może jeszcze... Uf, nie mogę!
Śmiała się i kaszlała.
— A może jeszcze i na weselu twoich dzieci potańcować! Wieczny śmiech!
Benedykt serdecznie ją w głowę i czoło całował.
— Uspokój się — rzekł, — siadaj i mów mi wszystko, co wiesz o Bohatyrowiczach w ogóle, a o tym narzeczonym Justynki w szczególności. Opiekunem jej jestem, a choć dziewczyna pełnoletnia, energiczna i niegłupia, na wiatr przyzwolenia swego dawać nie mogę. Witoldowi nie bardzo ufam, bo różowe okulary na nosie mu siedzą; ale wiem, że ty interesowałaś się zawsze tymi ludźmi, teraz na weselu u nich byłaś, widziałaś, słyszałaś: mówże mi wszystko, co o nich wiesz!
Martę znowu wezwanie to uszczęśliwiło, bo znowu przekonywało ją, że na coś potrzebną była, że krewny ufa jej i w rozsądek jej wierzy.