Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 456.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Orzelski pomyślał chwilę, na smyczek spojrzał.
— Kiedy tak — zaczął — to niech już sobie Justynka te... ale zawsze to nie wypada, aby panienka za jakiegoś te... te... nie wypada... nie wypada!...
Głową kołysząc i wyraz ostatni powtarzając, zupełnie jednak już uspokojony, odszedł.
Benedykt długo jeszcze rozmawiał z Martą i Witoldem, który, Kirłową i jej gromadkę do bryczki wsadziwszy i pożegnawszy, śpiesznie do ojca przybiegł.
Potem, usłyszawszy w sali jadalnej nakrywanie do stołu Korczyński, poprosił Marty, aby o parę godzin podanie obiadu wstrzymała, a Witoldowi Justyny zawołać kazał.
Nadbiegła niespokojna. Sprzeczki i poróżnienia z wujem lękała się.
— Chodź — rzekł do niej Benedykt, kapelusz słomiany na głowę włożył i ramię jej podał.
Odgadła dokąd miał ją prowadzić, i z okrzykiem radości do rąk mu się rzuciła.
Poszli drogą, sunącą białym szlankiem u spłowiałego kobierca pól. Niebo było białe od okrywających je obłoków, pod niem leciały stada jaskółek i gdzieniegdzie kołysały się krogulce. W powietrzu panowała chłodna, smętna, łagodna cisza jesieni.
Kiedy Benedykt i Justyna weszli do zagrody Anzelma i Jana i prędko przebywali przerzynającą duży ogród drogę, na której teraz usychały trawy i żółkły, więdnąc, białe dzięcieliny, siedząca na sapieżance biało-czarna sroka zakrakała, kogut za płotem zapiał i żółty Mucyk wybiegł z podwórka z wielkim szczekaniem. Ale pogładziła go Justyna i pies swój lisi pyszczek do sukni jej tulić, a kiściastym ogonem wywijać zaczął, z miłością w oczy jej patrząc.
Potem spostrzegł ich wysoki, zgrabny, złotowłosy chłopak, w głębi ogrodu u wrót podwórka odrosłą trawę koszacy. Spostrzegł ich, i zrazu trwoga uczyniła go jakby martwym, a wszystką krew z ogorzałych policzków spędziła. Ale w mgnieniu oka domyślił się, co znaczyło to wspólne z wujem przybycie Justyny. Niezmierna radość błyskawicami wytrysnęła mu z oczu; kosa, z rąk jego na trawę padajac, błysnęła, brzęknęła. Kilku skokami przed Benedyktem się znalazł, przykląkł i gorące usta do ręki jego przycisnął. Benedykt nie na jego jednak patrzył, ale na Anzelma, który stojąc pod okapem ganku, w grube floresy rzeźbionym, przygarbiony trochę, w długiej kapocie, powolnym ruchem rękę ku wielkiej baraniej czapce podnosił.
Oczy tych dwu ludzi spotkały się z sobą; przez chwilę milcząc na siebie patrzyli. Nakoniec Benedykt, kładąc dłoń na pochylonej przed nim głowie Jana, tonem zapytania wymówił:
— Syn Jerzego?