przeraźliwém szczękaniem talerzy, ustawianych na stole przez rozognioną jeszcze i sapiącą, ale już nieco uspokojoną Madzię. Dwa razy obeszły stół dokoła, gdy rozwarły się z trzaskiem drzwi od sieni, i do pokoju wszedł Ludwik Kaprowski. Za nim, jako cień mdły i nieśmiały, wsunął się i wzrokiem badając pozycyę, u ściany kroki swe powstrzymał gospodarz domu.
Gdyby w bawialni Bahrewiczów było ciemno, oświetliła-by ją postać przybyłego. Był to młodzieniec niezbyt już młodziutki, bo trzydzieści kilka lat miéć mogący, ale nadzwyczaj elegancki, śmiały, można powiedziéć świetny, szczupły, niewysoki, od stóp do głowy okryty cienkiém i zgrabnie skrojoném suknem, błyszczał on szerokim, sztywnym, śnieżnym przodem koszuli, złotym łańcuchem od zegarka, złotą oprawą błękitnych szkieł, umieszczonych na nosie niezupełnie greckim, rudemi faworytami, które otaczały twarz bladą i gąbkowatą, z czołem nizkiém i zbrużdżoném, z oczyma rzucającemi z-za szkieł połyski ostre i przenikliwe.
— Pana adwokata dobrodzieja, witamy! witamy! — prostując się i ku przybyłemu czerwoną i tłustą rękę wyciągając, z nadzwyczaj przymilonym uśmiechem zawołała Madzia Bahrewiczowa. Panienki zaszczebiotały:
— Dobry wieczór, kuzynku! Gdzież to kuzynek tak długo siedział?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/029
Ta strona została uwierzytelniona.