— Ja już myślałam, że kuzynek zakochał się tam w kim i o nas zapomniał.
Nie przerywając przechadzki swéj, słowa te rzucały gościowi przez ramię. Potém, zachichotały, i na znak porozumienia trąciły się łokciami.
Ludwik Kaprowski z rozmachliwą i szumną elegancyą przystąpił naprzód do gospodyni domu i, z lekka musnąwszy jéj rękę, ku panienkom podbiegł. One, wciąż koło stołu chodziły, tylko ujęły się teraz pod ręce; on zaczął przed niemi chodzić, cofając się wstecz, z ruchami i uśmiechami wytrawnego zjadacza serc niewieścich. Gwar powstał znów wielki, ale tym razem wesoły. Panienki domagały się u kuzyna wiadomości: czy kocha się on w kim, tam, w Ongrodzie, czy tu, w ich parafii? Na co on, wyraźnéj odpowiedzi nie udzielając, dawał jednak do zrozumienia, że w kimciś kocha się bardzo, i pannę Rozalię, brunetkę, prześladował jakimś panem Karolem z sąsiedztwa.
— Niech jego licho weźmie! — sarknęła panienka — miała-bym téż kim sobie głowę zawracać!
— Dla czegóż-by nie? przystojny kawaler...
— Oj, kawaler! Korszun taki! — odpowiedziały obie jednogłośnie.
— Jak? jak panie go nazywacie? — z migocącemi od wewnętrznego śmiechu oczyma, zapytał Kaprowski.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.