Usposobieniem tém jéj obdarowany i ośmielony Bahrewicz, z cicha naprzód, lecz potém coraz raźniéj rozmawiać począł z gościem. Z rozmowy téj pokazało się, że pan adwokat z Ongrodu, bawił u krewnych już od kilku dni, codziennie wyjeżdżając w okolice dla załatwiania interesów. Interesem dziś załatwionym było rozmówienie się z chłopami jednéj z sąsiednich wsi, w przedmiocie procesu, który ciż chłopi, wytoczyli jednemu z większych właścicieli ziemskich o trzy włóki łąki, i dwie włóki ornéj ziemi, graniczącéj z ich gruntami. Kaprowski proces ten prowadził, i głównym celem przybycia jego tutaj było wydobycie od chłopów na koszta interesu pewnéj pieniężnéj sumy. Bahrewicz wytrzeszczonemi oczyma wpatrywał się w mówiącego.
— Bój się Pana Boga! — zawołał — to dzika pretensya! Ta łąka i ta ziemia, jak świat światem, do Dzietskiego należały! Ja tu, panie, urodzony... wiem...
Kaprowski spoważniał i, złożywszy na talerzu sztućce, ręce w kieszenie ubrania włożył.
— Hm! — rzekł — jeżeli nie wygrają, to... przegrają...
Zaśmiał się i, pochylony ku Bahrewiczowi, przenikliwe oczy w twarzy jego topiąc, lekceważąco wymówił:
— Gdyby, panie kochany, ci tylko prowadzili
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/033
Ta strona została uwierzytelniona.