razy, jak całowali się z sobą. Ale czy ja wiem? Może on tylko tak sobie... bałamuci Karolkę!
— Niech-by śmiał! — zawołała Bahrewiczowa, ściśniętą pięść podnosząc i płomienie z oczu ciskając.
Rózia rozpięła nakoniec gorset i wydała z piersi głośne westchnienie ulgi.
— Tak mi się te rogi w ciało wjadają — zaczęła — że czasem wytrzymać nie mogę... Wszyscy mężczyzni tacy...
— Jacy? Co ty bredzisz?
— Bałamuty! A tatko lepszy był? Krystynę porzucił... Może i kuzyn Karolcię...
— Co ty znasz? — krzyknęła matka — chamka co innego, a szlacheckie dziecko co innego... Śmiałby on Karolcię zbałamucić i porzucić!...
Ogarnął ją niepokój wielki, ale nie o Karolkę.
— Gdzie tatko? — zawołała.
— Albo ja wiem! — odparła Rózia, bardzo zajęta rozwiązywaniem sznurków od turniury.
— Słyszałaś, co mówiłam? idź mi zaraz i zobacz gdzie tatko...
A gdy Rózia, przytrzymując obu rękoma rozpiętą spódniczkę, wyprostowała się, i sztywna, z wydętą buzią, zamierzała odejść ku piecowi, pięść macierzyńska z głuchym łoskotem spadła na białe i pulchne jéj plecy.
— Ruszysz się ty, czy nie? kiedy ci mówię...
Ruszyła się, skoczyła, a tak żywo, że turniura
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.