Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/084

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrodzieju! ojcze! braciszku rodzoneńki! zarekomendujcie i prosić tego pana mnie pomóżcie!
Mówiąc to, całowała łokieć ex-sołdata, zdawało się, że wnet kolana jego całować zacznie.
— Nu, to i dobrze! — z rozbłysłemi, siwemi oczyma zawołał Mikołaj — ale — dodał — pięć procentów zapłacić trzeba... bez tego, nic... pięć procentów, o! jeżeli babo masz pieniądze...
— Mam, dobrodzieju, braciszku! Mam krwawicę moję, com ją sobie przez dwadzieścia lat dla synów swoich i na śmierć swoję zbierała... Co dla Antośka, to zostawię, a co dla Pilipka, to oddam; niech jemu na wybawienie będzie... Pracowała ja, harowała, żęła, pleła, najmowała się do wszystkiego, skórę sobie pracą z rąk zdzierała, z postem jadła, boso chodziła, a wszystko dla nich zbierała...
Mówiąc o zdzieraniu z rąk skóry, wysuwała pod światło łuczywy, w szczelinie pieca palącéj się, ręce swe małe, wychudłe, tak prawie czarne, jak zorana ziemia, z palcami powykrzywianemi i pełnemi guzów od sierpa, koromyseł (wiadro do noszenia wody), kopania ziemi i tym podobnych robót herkulesowych, przez dziewiętnaście lat, bez najmniejszéj przerwy pełnionych. Że z postem przez te dwadzieścia lat jadła, nie trudno było uwierzyć, bo w ten nawet wieczór marcowy, stopy jéj były obute tylko w warstwę błota. Mikołaj spójrzeniem, które-by można było