Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

czarne, spracowane dłonie, szli przed nim, za nim, dokoła niego, zaglądali mu w twarz, mówiąc, krzycząc, opowiadając wszyscy razem.
Kiedy Kaprowski wszedł do karczmy i wilczą szubę z ramion na ręce chłopów zrzucił, widać było, że zrazu zmieszanym nieco czuł się i sam nie wiedział, co i jak wypadało mu robić i mówić. Rozmachliwa elegancya, którą świetniał wczoraj, w bawialnym pokoju Bahrewiczów, opuściła go w znacznéj części. Czuł zapewne, że nie była-by ona tu ocenioną i skuteczną, zastąpić ją usiłował sztywném wyprostowaniem figury i dumném wydęciem policzków. Lecz posiadał tu sprzymierzeńca i wiedząc o tém, do wielkiéj pewności siebie niebawem wrócił. Sprzymierzeńcem tym jego był tu Mikołaj. Był on czémś więcéj jeszcze: łącznikiem pomiędzy nim a tą gromadą, która bez niego nie wiedziała-by o istnieniu hadwokata, co więcéj, nie rozpoczynała-by nawet procesu. Mikołaj to, mędrzec wsi, gotował i oczyszczał drogi Kaprowskiemu, mędrcowi miasta. Piérwszy znał ludność wiejską, drugi umiał na pamięć artykuły prawa i kompletowali się nawzajem, a jeden bez drugiego obejść się nie mógł. Teraz Mikołaj przebiegł szybko karczemną izbę i dmuchać zaczął na ławę, którą téż chłopów kilku połami swych kożuchów starannie wytarło. Na tak oczyszczoném miejscu sołdat i Pawluk posadzili Kaprowskiego, za ręce go trzymając. Pawluk zaraz w zanadrze sięgnął i garść asygnat z za