nych gawęd i bajań matki i jéj przyjaciółek, w towarzystwie synów tych przyjaciółek, w pewnéj części uliczników. Sam téż trochę był ulicznikiem. W podartym spencerze i wpół boso całemi dniami hasał po dziedzińcach i placach miejskich, z zachwyceniem i chciwością przypatrując się wystawom sklepowym, w widokach miasta, w rozmowach z towarzyszami, w niedostatkach rodzicielskiego domu zawczasu rozniecając w sobie i jątrząc apetyt do błyszczących i smacznych uczt tego świata. Ojciec jego, cichy i senny biuralista, miał przecież widocznie w głowie parę rozsądnych myśli, bo gdy Ludwik doszedł lat dziesięciu, kazał mu do szkół gimnazyalnych chodzić. Chodził i nawet uczył się nieźle. Powstawały w nim ambicye, przejęte z bladych ust ojca, który mawiał często o najdroższém swém marzeniu, o tém, aby syn jego kiedyś został doktorem. Doktorstwo uśmiechało się i chłopakowi, jako coś, co udziela czasem bogactwa i znaczenia. Niezbyt zdolny z natury, pracował gorliwie, i był to najczystszy, rzec można, najwznioślejszy okres jego życia. Dla interesu osobistego nawet zdobywana nauka, obmywać go zaczynała z brudów ulicznych koleżeństw i hulanek, z grubjańskiéj pospolitości macierzyńskiego towarzystwa. W tém skończył był klasę czwartą i miał lat piętnaście życia, gdy z pod bladego i zmęczonego biuralisty wysunięto krzesło, na którém siedział w biurze przez lat z górą dwadzieścia. Nie była to
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.