bie, którą z sobą z wojska był przyniósł. Dął w trąbkę i rzucał na uciszone w późnéj jesieni pola, przeciągłe, smętne, monotonne tony, tak, jakby ze świata dalekiego kogoś wołał, wołał... Że zaś był wtedy trochę jeszcze pijany, tonami trąby przywołując tak z dalekiego świata Maryśkę swoję, wciąż popłakiwał i co moment odrywając od instrumentu usta, palcami nos ucierał, ciężko przytém wzdychając. Od tego czasu wiele lat już przeszło, a ex-sołdat Maryśki swéj nigdy bez wzdychania i ucierania nosa wspominać nie mógł. Nie często jednak wspominał o niéj, miał bowiem o czém myśléć i co robić. Najstarszą dziewkę za mąż wydał, jednego z chłopców w służbę do miasta oddał i miał teraz przy sobie syna młodego parobka i córkę zaledwie dorosłą, która mu w chacie gospodynią była. Ale ta chata żal się Boże! waliła się prawie od starości, świszczała wiatrem przez wszystkie szczeliny, pozór miała czarnéj przepaści, z powodu napełniającego ją wciąż dymu. I ten kawałek pola, co do niéj należał! cóż to było? Na wykarmienie jednéj gęby zabrakło-by tego zboża, które na niém rosło. Kiedy Mikołaj na progu chaty siadał i w trąbę dąć zaczynał, oczy jego siwe, przebiegłe, błyszczące, przesuwały się po tym wielkim klinie ziemi, który wbijając się pomiędzy grunta Hrynek i Wólki, jego posiadłość z trzech stron, niby w kleszczach ściskał. Po tym klinie żyznym, usiewanym w połowie pszenicą, a w połowie jęczmionami, oczy
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.